O słomie w butach i misiu na zamku
2016/08/22 Dodaj komentarz
Podobno wielu z Was chce się dowiedzieć, co było dalej po tym, jak nie dotarliśmy w Bieszczady. Podobno niektórzy wątpią, czy rzeczywiście spędzamy lato w górach tak jak sobie to zaplanowaliśmy jeszcze milion miesięcy temu. Podobno są i tacy, którzy codziennie tu zaglądają w poszukiwaniu informacji skąd wzięliśmy kasę na to by choć raz w życiu nie musieć skąpić i żydzić, lecz szaleć i kupować pamiątki i atrakcje gdzie tylko się da. Dostałam też wiadomość od anonimowej czytelniczki z Tubądzina, że bardzo jest ciekawa, w jakiej roli wystąpi na blogu Małgosia z Mazur.
Otóż spędziliśmy 3 dni na atrakcjach około-szczawnickich. Zwiedziliśmy zamki w Czorsztynie i Niedzicy, płynęliśmy statkami po jeziorze, chłopcy płynęli tez Dunajcem (ja nie, bo mały Ursus by nie wytrzymał na jednej pupie dwóch godzin, a ja zgodziłam się poświęcić i nie płynąć, gdyż dzięki temu zaoszczędziliśmy 50zł, za które później kupiłam sobie bluzę w kropki w sklepie C&A. Jeśli ktoś szuka tutaj porady, to ja radzę czytelnikom kupić bilety na spływ on-line, gdyż w przeciwnym razie istnieje ryzyko, że będzie się czekało długo w kolejce i nie starczy czasu na inne atrakcje a dwugodzinny spływ zajmie cały dzień. Wjechaliśmy na Palenicę, zeszliśmy z niej. Nasz starszak okazał się być dobrym przewodnikiem na szlakach. Jedliśmy lokalne lody szczawnickie i krościeńskie. A potem pojechaliśmy w okolice Sandomierza. Jechaliśmy wiele godzin choć kilometrów było niewiele ponad 200, ale GPS nas wiódł trochę dookoła. W sobotę odbył się ślub kuzyna, na którym było bardzo dużo dzieci i było bardzo miło. Tego, że będzie miło spodziewaliśmy się, bo lubimy gdy pary łączą się ze sobą na całe życie, ale ilość dzieci na ślubie i ich pozytywna aklimatyzacja była dla nas szoczkiem, bo w naszym środowisku dzieci jest mało i są to głównie nasze dzieci. A w niedzielę Mąż przeskoczył samego siebie, bo wziął dzieci do lasu a mnie dał godzinę (plus czas na dojazd) i pozwolił pojechać do centrum handlowego, gdzie mogłam kupić sobie wspomnianą bluzę w kropki, t-shirt za 19,90 i pakiet przecenionych skarpetek. Kupiłam też przecenioną piżamę z misiem, która zawsze będzie mi przypominała o tamtej niedzieli. Oni byli w lesie, a ja miałam święto lasu, bo na co dzień w ogóle nie bywam w sklepach z ubraniami i widać to po mojej garderobie.
Jak to się stało, że po ślubie też nie pojechaliśmy w Bieszczady? Otóż kuzyni polecili nam na drugi etap wakacji Krynicę jako miejsce pełne deptaków i korzystne dla ludzi obarczonych dziatwą. Krynica rzeczywiście okazała się korzystna, ale niekorzystna była pogoda. Wjechaliśmy na Jaworzynę Krynicką i zeszliśmy z niej łapiąc po drodze deszcz. Bardzo za to przypadła nam do gustu Muszyna, którą odwiedziliśmy aż 3 razy- raz byliśmy w tamtejszej uroczej kawiarni Szarotka, raz w sklepie słowackim po czekoladę i w ruinach zamku, a ostatni raz tuż przed odjazdem do domu, gdyż musieliśmy kupić dużo czekolad, kilka butelek Kofoli i kilka piw dla naszych fanów i przyjaciół. Pech chciał, że niepotrzebnie wieźliśmy Złote Bażanty, albowiem w tym samym czasie można je było złowić w Biedronkach. Ponieważ w Muszynie jedliśmy jeszcze obiad i słaliśmy stamtąd ostatnie kartki, przyszło nam w podróż do domu wyruszyć o 18. Był to piątek, 29 lipca i planowaliśmy, że po północy, czyli już w sobotę, zajedziemy do Maczka na przekąskę. Nasze złote dzieci szybko posnęły, a my jechaliśmy zielonym wehikułem przez Polskę oszukując GPS- wybrałam trasę zawczasu i prosiliśmy GPS o wskazywanie drogi tylko na etapach, o które sami pytaliśmy. Dzięki temu nie zwiódł nas na bezdroża. Umiemy już obsługiwać GPS. Niespodzianką byli panowie policjanci czekający na nas na skraju Kazimierzy Wielkiej, miasteczka z Rossmannem* i stacją benzynową. Do Kazimierzy dojechałam za takim jednym wołem, którego nie szło wyprzedzić i on akurat chwilę wcześniej zjechał ze wspólnej trasy. Już miałam wcisnąć gaz i przypomnieć autku kto najczulej gra na jego pedałach, lecz ujrzeliśmy stację Orlen z bardzo korzystną ofertą na LPG. Zatrzymaliśmy się tam i stamtąd wypatrzyliśmy tych miłych policjantów, bo było ich widać ze stacji, a z drogi to nie. Dzięki dobrej cenie gazu uniknęliśmy niekorzystnego mandatu. A skoro o miłych policjantach mowa, to pod Krynicą obrotny wulkanizator ustawił trefny radiowóz pełen podrobionych policjantów i każdy frajer, który jedzie do Krynicy po raz pierwszy, zwalnia na jego widok, bo łatwo nabrać się. Za drugim razem obrotny wulkanizator może tam ustawić prawdziwy radiowóz, a bywalcy nie zwolnią i wulkanizator wespół z Urzędem Skarbowym w Opolu** zarobią na tym.
Około 23 po łyknięciu napoju gazowanego Burn (pierwszy raz w życiu zresztą) wjechaliśmy w końcu na autostradę. Niestety pierwszy Maczek mijaliśmy grubo przed północą (czyli wciąż w piątek) i nie mogliśmy skorzystać z dobrodziejstw oferowanych przez tę ekskluzywną amerykańską restaurację. Pod kolejny zaś Maczek przyszło nam zajechać dopiero koło pierwszej i wówczas Maczek okazał się już nie wydawać bułek. Było nam bardzo przykro. Zawodu, którego doznaliśmy, nie da się opisać słowami.
Ostatnią niespodzianką na trasie było nagłe zabraknięcie gazu w baku naszego wehikułu tuż przed bramkami autostradowymi. Gazu było obliczone i zapewnione tyle, by wystarczyło do domu a potem jeszcze na stację, ale nocą po autostradzie jechało się tak szałowo, że Mąż nawet nie protestował, gdy pędziliśmy 140km/h ani gdy 140 przekraczaliśmy. A okazuje się, że wówczas spalanie jest większe. Nic to jednak, bo tuż za autostradą mogliśmy zajechać na ustawioną tam w tym celu stację.
Na koniec dla wytrwałych relacja Małgosi prosto z Mazur. Małgosia oczywiście ma inne imię, ale chronię tu jej dane osobowe. Małgosia przybyła do Krynicy w piątek, 3 dni przed nami więc była do przodu i mogła nam mówić co i jak z atrakcjami. Mówiła do bólu, a przy tym do nas. Przyznała, że jako dziewczyna z Mazur jest wprost uzależniona od basenów i ledwo przyjechała, musiała do jakiegoś wskoczyć. To zupełnie jak górale, którzy gdy tyko gdzieś przyjadą, muszą wspiąć się chociażby na niewielki pagórek i my, ludzie znad morza, którzy gdziekolwiek się pojawimy, musimy sobie posolić i solidnie schłodzić wodę, w której się wykąpiemy, a podłogę w łazience wysypać piaskiem przywiezionym wraz ze słomą w butach. Ale wracając do Małgosi, to dotarła w ten piątek o 16, wyjechawszy już o trzeciej w nocy zgodnie z maksymą, że jak ma się do przejechania dużo, to należy wyruszyć wcześnie. Ona przejechać musiała 600km i podobnie jak nas, ją również GPS jakoś dziwnie prowadził. A wybrała na swoim GPSie, żeby omijał autostrady, co jest o tyle dziwne, że gdy spojrzycie na siatkę autostrad, nie znajdziecie żadnej łączącej Mazury z Krynicą. Powiedziała też, że jak szybko jedzie, to jej japończyk*** się trzęsie i zrobiło nam się przykro, bo japończyk wyglądał na znacznie nowszy od naszego Lanosa, a Lanos wyprodukowany w Polsce się na autostradach nie trzęsie.
*Rossmann w miasteczku świadczy o tym, że nie jest bardzo małe nawet gdy statystyczny czytelnik nigdy o nim nie słyszał.
**Raz dostałam mandat i musiałam wpłacić pieniążki na rzecz Urzędu Skarbowego w Opolu, więc chyba właśnie tam trafiają mandaty. Szczerze tu przyznam, że już wolałabym wspomóc rodzinę pana policjanta z mojego regionu niż Urząd Skarbowy w Opolu, ale nie wolno.
***japończyk to oględne określenie samochodu z Japonii, nie trzeba pisać dużą literką, bo nie chodzi o pana z Japonii.
Najnowsze komcie