Na ostatnich nóżkach

osttanie nozkiTaki typowy dzień ciężarnej: Wstaje taka i czuje się jako tako, bo głowa to bolała ją akurat dzień wcześniej. Trochę jest niewyspana, bo dziecko w brzuchu szalało całą noc i zastanawiała się, czy to aby nie poród. Ale musiało szaleć, bo pobudziła je colą* wieczorem gdyż poprzedniego dnia w ogóle się nie ruszało, a przynajmniej nie czuła. Wstała więc. Zjadła w pośpiechu i chyłkiem kanapki z pomidorem tak by nie dzielić się, bo dziecko, co żyje poza brzuchem leci na pomidor, ale brudzi nim co popadnie. Prowadzi dziecko w pośpiechu do babci, bo ma lekarza. Babcia nie otwiera drzwi, ale w końcu odbiera trzeci ze swoich numerów. Obsuwa jest i ciężarna biegnie te dwa kilometry do lekarza, po czym czeka ponad pół godziny bo lekarz publiczny i obsuwa lekarza to norma. Dostała siateczkę z propagandą dla przyszłych matek, ale z całej siateczki jedyna porządna rzecz to próbka płynu do prania. Lekarz robi usg i określa masę (3500), chwali krew, że ładna i mówi, że jeśli nie urodzi w terminie, to niech się zgłosi. Ona ma nadzieję urodzić, bo dwa dni po terminie zaczyna się jakiś mundial i strach, że w szpitalu oleją jej poród.

Po drodze kupuje warzywa na obiad, bo wczoraj zrobiła taki dobry i chce go powtórzyć. Kupuje też najładniejsze truskawki świata. Idzie po dziecko. Jedzą, wracają do domu. Ciężarna chce puścić pralkę i idzie do łazienki po brudy. W tym czasie synek chce pomóc i sięga do szafki po proszek, po czym niesie go do pokoju i tam rozsypuje. W międzyczasie jej na nogę spada też drewniana komódka. Chce jej się zapłakać, ale chwali synka za chęć pomocy, po czym odkurza.

Idą spać, to znaczy na drzemkę. Dzwoni Mąż, że jest chory. Jako dobra żona namawia go na powrót do domu. Kiedy dziecko usypia, ona wbrew sobie wstaje i robi ten ciepły obiad. Mąż przynosi różę, a w zamian dostaje cytrynę z miodem. Jedzą obiad, którym są żółte warzywa frosty zrobione samodzielnie i równie dobre jak nie lepsze. Czytają książkę. Wstaje dziecko i też je warzywa- najpierw widelcem, potem łapką- samo! Potem idą do rossmanna bo jest ostatni dzień promocji na pieluchy, a oni zużyli ostatnią tuż przed wyjściem. Zaś w przydomowym rossmannie od wielu dni nie ma rozmiaru. Idą i martwią się wydatkami, bo chwilę przed wyjściem zadzwonili z warsztatu, gdzie wykonano operację na otwartym sercu Lanii. Operacja kosztuje tysiąc pięćset sto dziewięćset. A przynajmniej 1500. A dziewięćset grozi w perspektywie, jutro dowiedzą się jakiej. W rossmannie okazuje się, że promocja żadna i że ich oszwabiono, ale mają możliwość albo anulować cały paragon i kupić jedną paczkę w pełnej cenie, albo przyjąć oszustwo na klatę. Wracają. Mąż je kolację, syn je kolację. Syn swoim cowieczornym zwyczajem ogląda grzechy za oknem po czym idzie do łózka. Ciężarna, bo o niej tu mowa, czyta swoim chłopcom. Młodszy chłopiec domaga się, żeby w pokoju było ciemno, więc czyta przy nocnej lampce skulona by widzieć cokolwiek (na tyle na ile kulka może się skulić). Męczy się, ale gdy tylko przerywa, syn domaga się „dalej”. Po jakimś czasie syn odpływa, Mąż zmierza temperaturę i chociaż jest niekorzystna, to nie jest fatalna- nie trzeba robić okładów zimnych. Mąż zostaje się pocić, a ona może powiesić pranie i umyć naczynia. Z praniem są kłopoty, bo nie wyschło jeszcze pranie z dnia poprzedniego, a miejsca nie dość. Trzeba jednak prać, bo wkrótce urodzi się Ursus i potrzebuje czystych ubrań a pozostali chłopcy też się brudzą.

Skończyła pranie, naczynia czyste, postanawia zrobić sobie herbatę i na chwilę usiąść, bo nie pamięta kiedy siedziała. Wtedy przytomnieje Mąż i domaga się picia, picia i jedzenia. W trakcie jedzenia wywala kopytem kubek z piciem i woła o pomoc.

*To lekarz kazał kontrolować ruchy i w razie niedosytu ruchów pobudzać colą. Ciężarna nie przesadza z tym, ale akurat miała stres.

**Nie ma zdjęć na temat. Wypadałoby pokazać ciężarną, ale fotografowaniu podlega głównie jej biust, który jest wyjątkowo ładny, pozostaje więc czytelnikom uwierzyć na słowo blogerki, że cała ciężarna też wygląda nieźle, nawet po typowym dniu.

O wywieraniu nacisku na otoczenie

DSCN8042Nasze małżeństwo bardzo lubi rocznice a dzisiaj mieliśmy akurat podwójną i z tej okazji zamiast wyłożyć się teraz do góry brzuchem zostałam zobowiązana do stworzenia tego krótkiego wpisu o dzisiaju. Nie czuję się jednak dotknięta, bo od leżenia do góry brzuchem boli pewien odcinek kręgosłupa. Rok temu 18 maja był sobotą a my spędziliśmy ją w mieście, bo akurat miał być katolski spęd, który nas interesował. Czas do spędu spędziliśmy trochę nad morzem, a trochę gdzie indziej. Potem był spęd, po którym mieli się do nas  odezwać, ale rok mija, a telefon milczy. Padała ulewa i zmókł nam wózek. Było fajnie. Idealny dzień do świętowania i udało się go zupełnie dobrze zupełnie przypadkiem powtórzyć.

Ważniejsze jednak jest to, że odkąd blog istnieje, trzecia niedziela maja jest świętem barszczu czerwonego. Obchody święta barszczu zostały jednak zaburzone, bo ani Lemon Tree, które odwiedzamy zawsze w ten dzień, nie jest czynne, ani my nie mamy auta. Auto zaniemogło w czwarteczek i lekarz, do którego trafiło w piąteczek DSCN8074stwierdził, że przetrzyma je przez weekend w oczekiwaniu na implant z Warszawy (nie przeszczep, bo przeszczep jest używany, po kimś). Biedny zieloniutki. O ile nieistnienie Lemon Tree nie jest dużą przeszkodą, o tyle brak auta już nią jest. Poza tym auteczko zawsze było z nami tego dnia i bez niego nie moglibyśmy cieszyć się barszczem. Za miejsce spędzenia dzisiaj dnia obraliśmy sobie Sopot, bo to fajne miasto i można do niego dotrzeć eskalemką. Ale w Sopocie znamy tylko jedno miejsce z barszczem i jest to miejsce drogie, a barszcz w nim serwowany jest z kartonu, więc obchody święta barszczu przeniesiono a dziś spędzaliśmy rodzinną niedzielę nad morzem.

Było bardzo rodzinnie. Mieliśmy cynk z internetu, że odbywa się tam festyn dla rodzin. A może festiwal. W każdym razie miało być „śniadanie na polanie”, która była akurat plażą. Wstaliśmy późno, bo nikt nie budził wcześnie, zjedliśmy co popadło (akurat popadł dobry chleb z dobrą szynką, którą kupiłam w piątek bez kolejki) i poszliśmy na eskalemkę. Dojechaliśmy do Sopotu w kameralnym przedziale i powędrowaliśmy nad morze. Synek znów zadziwił, bo chociaż ostatni raz nad morze w Sopocie szedł w środę przed tłustym DSCN8088czwartkiem, to doskonale kojarzył, że wówczas klaun grał na gitarze i wspomniał o tym. Synek miał nową czapkę, która nie jest może zbyt dizajnerska, raczej taka trochę z tyłka, ale jest z bawełny, chroni od słońca i chroni uszka. Gdyby na uszkach się nie odwijała, byłaby bardziej dizajnerska niż z tyłka. Następną zrobię tak, że się odwijać nie będzie. Czapka jest z prototypu, który powstał rok temu. Ta nie ma już wad w postaci niestarannego uszycia, ale nie jest jeszcze doskonała. Za to pasuje do dresików, jest z bawełny i, co najważniejsze, posłuży synkowi przez wiele lat, bo się dobrze naciąga. No i miał skarpetki w paski w kolorze bluzy oraz spodni, a na jednym z rękawów bluzy łatkę w kolorze spodni. Był ubrany bardzo pro. Jak nie nasze dziecko. Bo jeśli chodzi o ciuszki, to my akurat mamy inne priorytety i nosimy się niedbale (tu przypomnę, że ja ciążę przechodziłam w trzech sukienkach i nie planuję już żadnej nowej).

Śniadanie trwało od 11, a my dotarliśmy tam chwilę po 12 i NIE BYŁO JUŻ NIC do jedzenia. Były za to soki. Ja wypiłam ich tyle, żeby podróż w obie strony mi się zwróciła, czyli skromne 5 kubeczków. Gdybyśmy jechali samochodem, nie musiałabym wypić nic, bo zieloniutki wozi nas za darmo, a my za to dobrze o niego dbamy i dajemy mu takie picie jakie lubi. Uwielbiam sok pomarańczowy, ale poza ciążą wywoływał on migrenę. Teraz nie. Mąż był bardzo głodny, mieliśmy jednak banany i one uratowały sytuację. Synek był uradowany, bo był tam porządny piasek i kamyczki (w domu ma porządną piaskownicę, ale kamyczków tylko tyle, co sobie naniesie), a on-synek miał spycharę, czyli traktor duplo. Spychara sprawdzała się znakomicie w tym piasku, a inne dzieci, trochę bardziej dizajnersko ubrane, patrzyły tęsknie na ten sprzęt. Jeden chłopiec miał łyżkę, a inne dziecko nie miało w ogóle czym bełtać w piachu. DSCN8158Dzieci nie mają dobrze. Rodzice zapewniają im ciuszki zamiast frajdy.

Obejrzeliśmy też stoiska, ale minky nas już nie interesuje, bo mamy swoje. Były książeczki dla dobrych rodziców i ich dzieci. Jedną synek już ma więc podczas pokazu brylował błyskotliwymi odpowiedziami na pytania pani, druga była ładna, ale psychodeliczna trochę. Na szczęście ostatnia i zeszła na pniu zanim zdążyliśmy powiedzieć, że jej nie chcemy. Trzecia to był Gruffalo. My mamy Gruffalo od lat, ale po angielsku i z guziczkami dźwiękowymi, więc lepiej. Podobno teraz robi furorę w Polszy. Był też piasek kinetyczny i fajne klocko-puzzle. Nieopodal dzieci wąchały ziemię, która pachniała lasem. Nasze dziecko nie musiało, bo dla niego ten weekend to akurat jeden z nielicznych weekendów bezleśnych a nie odwrotnie. Zdobyliśmy balonik i wiatraczek.

Potem byliśmy na placu zabaw, który był duży i fajny i pełen ludzi z dziećmi a bez psów! Mąż był jak to zwykle na placu zabaw bywa głównym tatą dla innych dzieci, bo inni rodzice siedzieli sobie na ławkach dookoła placu a ich dzieci spragnione rozmówcy zwracały się do tego najwdzięczniejszego*. Niestety, nie doczekaliśmy się w kolejce po bezpieczną huśtawkę, bo dzieci zajmujące dwie takie były bardzo z huśtawek zadowolone. A iść dalej musieliśmy, bo znów byliśmy głodni. Przyczepiła się do nas na chwilę pani jakaś dzika, co wyglądała normalnie i alkoholem nawet nie pachniała, za to coś brąchała, że niedługo to dwa wózki pojadą, bo ten to spacerówka i że ona widzi, że dziewczynki to już nie będzie, bo z tego co widzi, to to już ostatnie. Nie wiem, po czym to widziała, bo kulam się bardzo ładnie i dzielnie, ale Mąż ją spławił życząc jej wszystkiego dobrego, a ja o kwasie szybko zapomniałam, bo nie zwykłam żywić urazy. Był tam dziś i słynny na całą Polskę Palikot, ale jakoś się rozminęliśmy.

Na placu przy molo rozdawali niebieskie balony od platformy, ale nie braliśmy. Ursus bardzo naciskał by szybko gdzieś usiąść. Przysiedliśmy i posiedzieliśmy, po czym lunął deszcz, więc schowaliśmy się w księgarni. Potem wróciliśmy do domu zatłoczoną eskalemką, w której był pan, co mi miejsca ustąpił i dzidziuś, co się DSCN8176synkowi spodobał i inny chłopiec o imieniu Ksawery, którego rodzice wieźli telewizor  i upuścili ten telewizor na peronie po wysiąściu. Podczas powrotu (ale już na peronie w Sopocie) okazało się, że Mąż pachnie jak sprzed lat. Od lat nie pachniał tak dobrze. Twierdzi, że to wiosenny deszcz na czystej koszulce.

A potem synek sam się domagał, by iść do kościoła, co jest o tyle nietypowe, że nie każdy kościół lubi. Ale naszą już-wkrótce-parafię lubi bardzo.

Dzisiejszy dzień jest jeszcze radosny z innego względu- wrócił synka dziadek a Męża Tata i byliśmy wieczorem na rodzinnej kolacji. A potem wróciliśmy do domu i synek padł w 5 minut zmęczony jak koń po westernie.

*Dzieci i studentki Męża uwielbiają. Mąż najbardziej lubił Filipka z Borkowa, który domagał się obietnicy, że „wujek” jeszcze przyjdzie. I przyszedł.

DSCN8153

Gdzie są grzechy?

DSCN5748Akurat jestem w doskonałej formie*, bo bardzo się dziś umartwiam i nie piję nic dobrego, co skutkuje tym, że Ursus też nie dostaje nic dobrego i chyba się stłamsił, bo nawet kopniaczków nie wymierza. Jego kopniaczki nie są jeszcze bardzo precyzyjne, ale potrafią rozkopać cały brzuch. W związku z powyższym nie mam za bardzo jak się nad sobą poużalać, gdyż niewiele mi dolega. Moim głównym problemem jest, że czasem w nocy budzę się na plecach i nie mam jak przekręcić się na bok jako ten biedny żuczek, bo przekręt bardzo boli, więc leżę na tych plecach i nie śpię. A na plecy trafiam ponieważ brzuch jest już tak wielki, że z boku na plecy go ciągnie grawitacja. Mam też problemy bardziej egzystencjalne, ale w tej chwili rozważam fizjologię.

Żeby zamknąć temat mój, gdyż ten wpis akurat nie jest o mnie (wszak ja i grzechy?) chciałam jeszcze dodać, że jutro znów udaję się do dentysty. Czytelnicy nie wiedzą, ale co ciążę umiera mi jakiś jeden ząb i to w związku z tym się udaję. Nie wiedzą także czytelnicy, że tydzień temu już u dentysty byłam i odtąd prawie mnie nie boli i że ja nie mam szkorbutu tylko ten ząb co to umierał tak bolał. ADSCN5786le nie jest to wcale istotne. Istotny jest jeden z aspektów udawania się do dentysty, gdyż robię to sama! Jadę do innego miasta samochodem bez pilota! Bywałam wprawdzie bez pilota w Sopocie, jeździłam ze wsi do Kościerzyny sama, załatwiałam Lanosowe przeglądy (ale to na terenie miasta), a do dentysty jadę sama i to całe 35 kilometrów! Dentysta jest tak dobry, że warto. Tydzień temu już taką jazdę odbyłam i czuję się jak bohaterka. Bohaterstwo umniejsza mi jedynie to, że siedzę w Lanosie jak sardynka, bo trasa jest trudna, pełna świateł i kamer nad tymi światłami, a podobno kamery fotografują w tył przejazd na pomarańczowym. Na trasie takiej jaką mamy na wieś mogę się ewentualnie wygiąć w tył i koncentrować mniej, zwłaszcza, że w drodze na wieś zawsze mam pilota obok, ale na trasie trudnej i pełnej świateł muszę siedzieć w pozycji skupionej a pozycja skupiona nie pozwala brzuchowi odetchnąć i brzuch, który nie może odetchnąć zaczyna wówczas dziki taniec, co mimo zachowania pozycji skupionej utrudnia skupienie. Niestety, trzeba jeździć, bo jestem chwilowo naszym jedynym kierowcą (tak, stłamsiłam Męża i nawet gdy prowadzi w lesie, to dalej tłamszę…). Boję się jednak, że Ursus rozkopie mi sadełko na boki i chociaż przytyłam w tej ciąży bardzo mało, to po porodzie będę bardzo szeroka.

DSCN5785Dość jednak o mnie i o Ursusie. Chciałam zadedykować ten wpis naszemu pięciolatkowi, zwanemu też trzylatkiem i od pewnego czasu występującemu na blogu jako Synek**. Synek jest rezolutny i nierzadko zaskakuje. Robi miłe rzeczy i mówi fajnie. Czasami po prostu powtarza zasłyszane zdania i to wystarczy. Innym razem wykazuje się pamięcią. Wie, że ma pamięć zaskakującą. Czasem zaskakuje umiejętnością, z którą się ukrywał. Niedawno wstał z drzemki i przyszedł, a na stole leżały jabłka. Uznał, że są jego i postanowił się podzielić podając każdemu z obecnych po kawałku.

DSCN6104Niedawno także byliśmy u chrześniaka na urodzinach i była tam zabawka, którą synek zna z telewizji, więc był bardzo ucieszony. Wczoraj w telewizorze zobaczył inną zabawkę, którą także się tam bawił i rzekł, że i on ma takie coś u ___. <- tu pada imię chrześniaka.

Innym przykładem rezolutności jest, że kiedy siedziałam sobie na krześle i myłam samochód (!), podszedł do czystej już tablicy rejestracyjnej i myśląc, że nie słyszę, odczytał sobie półgłosem znaki z tejże tablicy. Na co dzień uparcie odmawia odczytywania znaków cyferkowych wygodnym „mamo mów”. A przecież pokazał wyraźnie, że zna znaczki.

Z kolei ulubionym filmem synka jest Jaś Fasola w każdej postaci. „Wakacje Jasia Fasoli” oglądamy każdego weekendu co najmniej raz, a czasem więcej. Synek zawsze opowiada, co się wydarzy za chwilę. Prawdopodobnie zapewnia mu to poczucie bezpieczeństwa. Mamy także komplet serialu i tego dotyczy kolejna anegdotka. Synek ma oczywiście swój ulubiony odcinek, a niektóre odcinki widzieliśmy dopiero raz***. I gdy włączaliśmy pewien odcinek po raz drugi, synek rzekł, że „biały krzyż”. Wiemy, że krzyż jest dla niego ważny, więc się za bardzo nie przejęliśmy. Odcinek leciał, a na końcu odcinka zrobiono zdjęcie starym aparatem i w kadrze ukazał się krzyż aparatowego fokusa, zaś synek powtórzył „biały krzyż”. Wtedy dopiero zrozumieliśmy i byliśmy w szoczku.

DSCN5885Inny przypadek synka, to taki, że jedliśmy śniadanie na trawie, ale z uwagi na deszcz jedliśmy je pod daszkiem. Przyszedł do nas biedny i porzucony pies, ale nie od razu wiedzieliśmy, że jest biedny i niczyj. Pies był stary i posłuszny. Kręcił się w pobliżu i patrzył prosząco, ale szynka nam zeszła szybko, a inne pokarmy nie były psie. No i nie od razu wiedzieliśmy, czy nie jest czyjś i czy właściciel się nie oburzy za karmienie jego psa, więc nie karmiliśmy. Zresztą szkoda szynki dla psa. Przecież nie dla psa kiełbasa. Powiedziałam psu zgodnie z prawdą, że nie mamy jedzenia dla niego, a synek co jakiś czas bardzo miłym tonem mówił psu to samo, co w jego wydaniu brzmiało „nie mamy jedzenia piesku”.

Dwa dni temu synek rzekł wieczorem, że ludzie grzeszą. Bardzo go to ucieszyło, powtarzał zdanie wielokrotnie. Odsyłał mnie także bym szła „do grzechów”. Mąż przypuszczał nawet, że może synek śle mnie do spowiedzi. Wczoraj zaczął się synek zastanawiać, gdzie są grzechy, dziś zaś, gdy leżeliśmy (on, jego sześciu najlepszych przyjaciół i ja z Ursusem) i długo długo zasypiał, udzielił mi odpowiedzi na wczorajsze pytanie. Sam do niej doszedł i mi powiedział. Otóż grzechy są w kościele!

*Byłam, kiedy zaczynałam pisać. Ursus wie, że tata wraca i już pociąga za kręgosłup a ja zaczynam zwijać się. Tym sposobem Mąż widuje mnie tylko wykończoną po nocy albo zmęczoną wieczorem. Nikt mnie nie widział przez tą chwilę, gdy czułam się dobrze. Dzięki temu mogę uchodzić za biedną sierotkę, o którą należy dbać, ale nawet ja jestem w stanie zmęczyć się ciągłym statusem biednej.

**Oczywiście synek nie jest synkiem po to by nas lepiej kamuflować, bo jak wytrawni czytelnicy widzą, w starych wpisach synek  ma imię, a kto miał znaleźć, ten już dał radę, lecz po to, aby wyszukiwarki nas nie reklamowały, bo synek ma akurat bardzo modne imię.

***Mąż je widział, ale dawno temu. I to stąd zaczerpnął mój Mąż pomysł jeżdżenia po rondzie w kółko. A myślałam, że jest Mąż oryginalny.

DSCN5873

Z tyłu liceum, z przodu muzeum

DSCN7060Znacie teorię o przeniesieniu ośrodka bólu? Obok teorii o motywach chodzących grupami jest to moja ulubiona. Od wielu miesięcy doskwiera mi mniej lub bardziej kręgosłup. Zewsząd słyszę, że nie powinnam podnosić synka, bo urodzę albo inny powód pada. Ale nie mogę nie podnosić, bo on się miło tuli właśnie podniesiony. Miło się tuli też po drzemce i to niepodniesiony, lecz podchodzi, więc teoretycznie podnaszam na marne, ale tulić raz dziennie po tej drzemce tylko? Przestałam za to nosić po schodach dłuższy czas temu. Kręgosłup pracuje tak czy owak i bólu nie da się uniknąć. Dopiero od niedawna zdarza mi się poleżeć na plecach i nie umieram od tego. Leżenie na plecach ma tą zaletę, że wedle książeczki dla dzieci o czekaniu na rodzeństwo zwanej u nas w domu „książką o szpitalu”, dzidzia ma w tej pozycji najwięcej miejsca. W praktyce Ursus* wykorzystuje te okazje i miota się wówczas na wszystkie strony a my mamy fajne widowisko.

Czemu zawdzięczam możliwość leżenia na plecach bez umierania? Chciałoby DSCN7072się móc powiedzieć, że skurczowi, który przeszedł przez łydkę 3 dni temu i zostawił ślad, ale niestety nie. Mam dużo poważniejsze dolegliwości. W sobotę zachorowałam NAPRAWDĘ! Rozbolały mnie wówczas dziąsła. Akurat w sobotę nie bolały jeszcze dość i głównym ośrodkiem bólu był pęcherz, który jednak szybko przeszedł. Wtedy poczułam te dziąsła. Oczywiście nie leci mi z nich krew i są ładne, ale bolą. Prawdopodobnie stracę całe uzębienie. Są naprawdę ładne. Nie pokażę na zdjęciu tylko dlatego, że to dość intymne, ale widziałam dużo szczęk w internecie i daleko mi do paradontozy. A jedna moja koleżanka to w liceum miała już brzydkie. Daleko mi do czegokolwiek. A bolą. I schnę. Schnę, bo boli mnie picie gorącej herbatki. Pijam letnie ciecze i jadam letnie posiłki. Od poniedziałku dzwonię do „swojej” dentystki, ale ona nie chce odebrać. Dzisiaj odwiedziłam lub obdzwoniłam w sumie 7 gabinetów i żaden nie odebrał telefonu a z tych odwiedzonych tylko jeden był czynny. W tym czynnym mi powiedzieli, że mi nie pomogą, bo jestem w ciąży. Naprawdę tak powiedzieli. Powiedzieli też, że jeśli chcę, to mogę usiąść i poczekać (do 20?) aż skończą z umówionymi pacjentami, ale i tak nie pomogą, bo w ciąży to musi ginekolog ze mną przyjść do gabinetu i odpowiadać za każde lusterko, którego użyją do oglądania moich ładnych, lecz bolących dziąseł. A ja nawet nie wiem, czy moim ginekologiem prowadzącym jest pani z przychodni czy doktor, u którego dawno nie byliśmy, bo pani z przychodni mnie oglądała za darmo (obustronne darmo, ona też nie płaciła!).

Dorzucam drogim czytelnikom fotki z tyłu i z przodu żebyście mogli sobie oblukać jak się prezentuję na miesiąc przed planowanym porodem Mieczysława Ursusa. Z tyłu to takie nie całkiem udane liceum, a z przodu bardziej jak szafa. Ale czuje się mimo zębów bardziej na liceum, bo zawsze byłam dzielna. A po weekendzie upiekę drożdżówki z rabarbarem. DSCN7114
*Ursus zwany także Mieczysławem, gdyż wedle pewnej książki historycznej Mieszko/Mieczysław także znaczy niedźwiedź. Wedle jednego z senników „Niezależnie jednak od tego, jak powstało, imię Mieczysław istnieje, a jego liczba wynosi SIEDEM. Daje to Mieczysławom filozoficzny stosunek do życia, każe im się wiele zastanawiać nad sobą i swoim losem, czyni z nich myślicieli i intelektualistów.” Zatem od nazwania synka Mietek powstrzymuje nas jedynie pewna piosenka o Mietku, którą wprawdzie lubimy, ale rozumiecie.