Rok temu byłam w ciąży. Znaczy równo rok temu już nie, ale jeszcze rok i dzień temu tak. Spałam na ceratce, bo nie wiedziałam jak to jest, kiedy odchodzą wody. W końcu ta ceratka pod prześcieradłem mnie zmęczyła i ją odrzuciłam. Pierwszej nocy bez ceratki dostałam bólów i skurczy. Nie były okropne, bo krótko wcześniej przeżyłam bóle przepowiadające. Ale dawało się we znaki na tyle, że spać nie mogłam. Zapadałam w jakieś drzemki, aż w końcu o szóstej obudziłam mamę i powiedziałam jej, żeby się powoli pakowała. Bo mama miała przyjechać na poród i zostać potem na dwa tygodnie. Miała specjalnie zaplanowany urlop. Potem umyłam włosy, bo raz widziałam zdjęcia znajomej ze szpitala i miała tłuste a ja chciałam ładnie wyglądać i poszłam obudzić Męża, który w owym czasie z powodu swojej bezsenności sypiał w drewnianym domku. Była już ósma. Poszłam chyba nawet z herbatą i w ogóle. Tylko co jakiś czas musiałam się podeprzeć i odczekać. Mąż nie spanikował, jak planował. Poszliśmy zrobić budyń- w owym czasie na śniadania jadałam budyń. Był różowy, prawdopodobnie malinowy. A może budyń zrobiła babcia. Babcia wiedziała, co się dzieje, ale zachowała dyskrecję. My po śniadaniu udaliśmy się do alkowy, gdzie rozpoczęliśmy pakowanie. Musiałam przelać płyn micelarny do mniejszej buteleczki i zrobić 1500100900 innych rzeczy, których nie robiłam wcześniej i przez które śnił mi się mały koszmar o nagłym porodzie bez spakowanej torby. Ja spakowałam się w plecak, za co potem spotykała mnie krytyka ze strony różnych osób uważających formę bagażu do szpitala za bardzo ważną. Podczas naszego pakowania powoli wstawali niczego nie podejrzewający rodzice. Tuż przed 11 zeszliśmy do auteczka, wrzuciliśmy tobołki do bagażnika i wyglądaliśmy jakbyśmy właśnie udawali się na wycieczkę, jako czyniliśmy w owym czasie każdego poranka. Poinformowaliśmy owych niczego nie podejrzewających rodziców, że jedziemy do szpitala. Chcieli zrzucać kalosze i pędzić za nami, ale Mąż zatrzymał ich we wspaniały i niezwykle skuteczny sposób- ‚zostańcie, może coś trzeba będzie dowieźć’. Zostali, my pojechaliśmy. Czułam się świetnie i tylko miałam nadzieję, że nie odeślą do domu ani że nie przeciągnie się to zbytnio. Z jednej strony chciałam urodzić 13 sierpnia, żeby Staszek był imiennikiem i urodzinnikiem swojego pradziadka, ale z drugiej skoro już było zaczęte, chciałam mieć to prędko za sobą. Mąż zaproponował zboczenie z drogi, żeby było co wspominać, ale mama dawała znaki, że już dojeżdża, więc nie zboczyliśmy. Izba przyjęć była typowa, to znaczy przyjmowała długo, powoli. Ale nie robili problemów z zaświadczeniem o podleganiu ubezpieczeniu, o którym trąbiły gazety, jakoby było bardzo ważne i uniemożliwiało poród. Ja byłam wówczas jeszcze studentką, ale każdy twierdził co innego. To znaczy miałam podlegać pod mamę, lub pod nieubezpieczonego Męża, a może być uprawniona niezależnie od ubezpieczenia jako rodząca. Nikt o nic nie zapytał. Po szczegółowym wypytaniu mnie o wykształcenie i telefon oraz telefon do osoby powiadamianej w razie awarii odesłano mnie do poczekalni. Następnie z tej poczekalni wezwano, bo przyszedł ginekolog. Wielki i brzydki. Lubię to powtarzać- wepchnął mi zupełnie bezceremonialnie paluch po czym orzekł ‚jest pani przyjęta na porodówkę’. Dostałam białe wiązane ubranko, w którym nie wszystkie troki działały. Mój plecak niosłam dalej do spółki z położną, która twierdziła, że sama jest w ciąży. Mamę wysłano aby zapłaciła za swój udział w porodzie. Mąż poszedł oczekiwać. Jednak był gotów brać udział, wbrew wcześniejszym negatywnym deklaracjom, ale skoro była już mama, to zrzekł się zaszczytnej funkcji trzymania mojej dłoni.
Mnie znów wypytywano, leżałam sobie i czekałam aż urodzę. Przyszła mama z aparatem na szyi ale aż do wyjścia Stasia nie zrobiła ani jednej fotki a i wtedy mało. Skurcze nie były już takie fajne, sprawdzanie rozwarcia w ogóle nie było fajne, odeszły wody co odczułam niczym popuszczenie moczu. Położna w kubraczku z napisem ‚Dominika’ (później okazało się, że to nazwa firmy robiącej fartuchy, wtedy myślałam, ze jej imię) co chwilę kazała przeć ‚przyj Ola jakbyś kupę robiła’, no cóż, mogła subtelniej. Ja zaś cały poród się bałam przypadkowej defekacji, bo spotkana kilka miesięcy wcześniej na urodzinach N. położna mówiła, że zaleca lewatywę i że przypadkowe defekacje… Więc w czasie porodu dominował u mnie strach przed przypadkową defekację, bo lewatywy nikt mi nie zaoferował. Cały czas krytykowano moje parcia, nawet mama obróciła się zdradziecko przeciwko mnie- że trzeba było iść do szkoły rodzenia. Do faktu urodzenia dziecka doszło o godzinie 14:45, po zaledwie 2,5 godzinie od przyjęcia na porodówkę. Na wszelki wypadek nacięto krocze, co okazało się mieć fatalne i długoterminowe skutki, ale na szczęście było to najgorszym, co mnie spotkało.
Dziecko ważyło 3780 [jednostek wagi] i było zdrowe, sine i oślizgłe. Zaraz je zabrali, bez słynnego kładzenia na brzuchu, pierwszych pogłasków czy natychmiastowego karmienia, na które przygotowały mnie gazety. Ponieważ było to piątkowe popołudnie, wpuszczono mnie, dziecko, mamę, Piotra i N., która Piotrowi towarzyszyła do jakiejś osobnej sali, gdzie doszło do pierwszego karmienia, gdzie ja zjadłam banana, każdy porobił zdjęcia, mama obwieściła światu, że jest już babcią i skąd nas po półgodzinie wypędzono- ich do domu na świętowanie, a mnie z dzieckiem powieziono do sali na pobyt. Dostałam zimną zupkę i herbatę w kubku pani położnej. Potem zamówiłam sobie własny z domu. Wraz z własnym kubkiem przyjechała też torba, co bym mogła przepakować się z rzekomo niewygodnego plecaka. Przyjechały tez termosy z herbatą. I w ogóle dbano o mnie. W owym czasie Mąż odbywał swoje pierwsze jazdy autem beze mnie, bo do tej pory byliśmy nierozłączni. Przywożono mi ciepły budyń owinięty w obsceniczną gazetę marki urban. Kiedy Mąż usłyszał o pępkowym, to się przestraszył, bo ogół był uradowany na myśl o okazji do picia alkoholu, Mąż zaś myślał, że to jakiś kolejny podatek, który należy zapłacić z okazji narodzin dziecka. Myślał tak samo i P., który poglądy na podatki ma takie jak Mąż, ale od alkoholu nie stroni, więc powinien był wiedzieć, z jakich okazji się pije.
W sali leżała dziewczyna z dziewczynką, którą chciała nazwać Liliana lub Aleksandra. Z oczywistych przyczyn radziłabym jej to drugie. Dziewczyna nie spała całą noc, bo jej dziecko darło się, szczało i defekowało na potęgę i co chwilę coś gadała. Ja też nie spałam przez to gadanie. Mówiła niby cicho, lecz donośnie i przez cały pobyt nie wiedziałam, czy zwraca się do mnie, do dziecka, do telefonu czy do siebie. Moje jakoś nie szczało ani nie defekowało, a już na pewno nie tak często. Stasio pierwszej nocy tylko postękiwało i uspokajało się pogłaskane, ale drugiej nocy przejęło zwyczaje sąsiadki i krzyczały na zmianę. Dostało też mieszankę z butelki, bo tak poradziły położne- ‚jeśli się dziecko nażre, to będzie cięższe i szybciej was wypuszczą’. Wypuścili w niedzielę, 14tego. Apteki były pozamykane, a ja pilnie potrzebowałam laktatora. Jeszcze nie otwarto apteki dyżurnej, a w centrum handlowym w jedynej czynnej mieli bubel za 44 złote i ja ten bubel kupiłam. W domu zjadłam ziemniak z masłem, wieczorem przyjechała N. łagodzić obyczaje, bo mojej mamy jednak jeszcze nie było, a reszta kobiet myślała, że wie jak kąpać dziecko i była przekonana, że ja tego nie wiem. N. miała jakieś doświadczenie, więc ona to robiła. Skrytykowano nas za ergonomiczną anatomiczną wanienkę, która wymagała naprawdę dużo wody, ale innej nie było. Woda do kąpieli została przegotowana i schłodzona źródlanką, ‚bo pępuszek’. Pępuszka i tak nie moczono, ale cyrki z gotowaniem wody trwały potem jeszcze chyba tydzień. Ja po dwóch, a właściwie trzech nieprzespanych okołoporodowo nocach nie miałam siły się postawić i potem już tak zostało. Tą poporodową słabość wykorzystano również celem odarcia mnie ze wstydu, intymności i upublicznienia piersi. Odzyskanie utraconego wtedy wstydu zajęło mnóstwo czasu, ale wciąż nie cały pozbierałam.
Na uwagę zasługuje jeszcze wizyta środowiskowej położnej, która nas znienacka odwiedziła w piątej dobie życia. Kazała ‚doić cycki’ i całej starszyźnie powiedziała, że będę ‚doić cycki’. 17 sierpnia również wyszliśmy na pierwszy spacer po okresie werandowań i od tego czasu było z górki. Były grzybozbiory, wycieczki, było fajnie, czasem mniej fajnie, były kolki, potem przeszły kolki, a zaczęły się zęby nie ustępujące do dzisiaj, zupełnie nieprzespana noc była tylko jedna, ale całkiem przespanej nie było wcale. Zmuszali nas do wiązania czerwonej wstążki na wózku, rzekomo bardzo istotnej dla babci. Miała ona (wstążka, nie babcia) chronić przed złymi urokami. Stosowali specjalne węzły żeglarskie pozwalające zidentyfikować, czy była zdejmowana. Nie daliśmy się. Pierwszego dnia posłużyła wstążka do przytrzymania zasłonki z tetruszki, później już niczemu nie służyła. Ale co się kobiety we wsi tego pierwszego dnia ucieszyły, to ich.
Dziś Staszek skończył rok. Odkrywa i miętosi swoje ciało pod pieluchą, z dziewczynką w kościele wymieniał się dziś misiami, wyrzuca zabawki z wózka, bierze do buzi co popadnie, nie je obiadów, chyba że chce się popisać, nie chce zasypiać we własnym łóżku, lubi grzebać w kiblu, lubi przyciski i pokrętła, zwłaszcza na pralkach i sprzętach grających. Jest, jaki jest. Dobry punkt wyjścia do stawania się lepszym.
Najnowsze komcie