Spędziliśmy uroczą Wielkanoc w turbo rodzinnym gronie. U nas zawsze jest uroczo. Czasem niestety tak uroczo, że aż trudno wytrzymać.
W sobotę wyruszyliśmy niespieszenie do domu na wsi, gdzie już czekały i grzały nasze kobiety. Właśnie to, że nie jechaliśmy do pustego domu, który należałoby rozgrzać było przyczyną niespieszności. W drodze jedliśmy kiełbaski i piliśmy barszcz oraz fotografowaliśmy sukienkę na konkurs, czemu poświęcę odrębny wpis. Staszek lulał w samochodzie niczym ktoś kto nie lubi barszczu, a my mieliśmy go na widoku i nasłuchu, lecz na czas sesji zbudził się, gdyż jest rozsądny i lubi eksplorować tereny, a w zajeździe akurat były tereny odpowiednie- śnieżne, schodowe, drzwi do macania, krzaczki też do macania- taki dzieciaczkowy raj. W dniu dzisiejszym z kolei babcia opowiedziała historyjkę o facecie, który zostawił dziecko w samochodzie i płakało i razem z psem płakało i o mało nie umarło i facetowi zabrano prawo jazdy. Nie przypuszczam, by i babcia miała okazać się cichą czytelniczką bloga Cytrynny, stąd być może historyjka była prawdziwa i opowiedziana przypadkiem. Sposób opowiedzenia i pomieszania z poplątaniem wskazywałyby jednak na próbę dydaktyki. Nasze szanowne panie próbują dydaktyczyć ile wlezie i praktycznie bez przerw, stąd rzadko miewamy atmosferę przyjazną, ale jesteśmy kochającą się rodziną, a rodziny spędzają święta razem.
Po drodze zakopaliśmy się na środku leśnego skrzyżowania, na którym znaleźliśmy się w celach rekreacyjnych. Mieliśmy łopatkę i Mąż kopał. Staszek chodził i zazdrościł, więc otworzyłam paczkę z wiaderkiem i łopatką, które mu kupiliśmy i podarowałam łopatkę przed czasem żeby przydał się jak potrafi.
Trudno było, ale wywalczyliśmy opiekę dla naszego syneczka na sobotni wieczór byśmy mogli pojechać do pobliskiego miasta na Wigilię Paschalną. Gdy o 19:40 wyruszaliśmy, nawet nam się nie śniło, że nie dojedziemy, gdyż dzień ten już dostatecznie zaobfitował w przeżycia. Wyruszyliśmy. Górka, która prowadzi do drogi wiejskiej pokryta była śniegiem, takim świeżym albo i nieświeżym. Był jaki był. Jeszcze puszysty, ale tajemniczy. Skrywał pod sobą warstwę lodu jak to na górkach bywa gdy raz jest na plus a raz na minus. Samochód rozpoczął taniec po drodze. Rzucało nami z lewa na prawo i jeszcze raz z prawa na lewo. Już już myślałam, że złapię przyczepność i pokonam trudności, ale nie. Nie mogłam skręcić, zmienić trajektorii, ani nawet ruszyć naprzód. Nic nie mogłam. Koła kręciły się na lodzie bezradnie. Mąż, który jest kierowcą niedzielnym i uchodzi za eksperta z Niemiec*, nawet w kwestii prowadzenia samochodu, zaoferował, że może on. Ostatecznie jednak lód nas pokonał. Pozbyliśmy się wszelkich zahamowań i skręciwszy koła pozwoliliśmy się zaryć kuperkowi Lanosa w hałdę śniegu aby nie stoczył się zupełnie. Sąsiedzi na dole mają kamienną bramę.
Udaliśmy się z wizytą towarzyską do wspomnianych sąsiadów. Chcieliśmy im złożyć życzenia i mimochodem ostrzec, że nasze auto tarasuje drogę na wypadek gdyby akurat w nocy gdzieś jechali bez świateł. Mają lepszy samochód od naszego (tak, to jest możliwe, przynajmniej technicznie) i mogliby zmiażdżyć zieloniutkiego. Sąsiedzi nas zatrzymali i gawędziliśmy, aż zbliżyła się dwudziesta pierwsza, czyli godzina Wigilii Paschalnej w naszym wiejskim nieogrzewanym kościółku. Wróciliśmy do domu po stołeczki, a z sąsiadami umówiliśmy się na po Mszy.
Wiejska parafia wzbogaciła się o nową panią śpiewającą i mimo moich preferencji w kierunku śpiewu męskiego muszę pochwalić i przyznać, że jest bardzo fajnie i nieporównywalnie lepiej niż było.
Nasze auteczko ma miejsce na hak holowniczy tylko z tyłu. Sąsiad się zaoferował, że pomoże nam swoim dużym autem i ja cały czas myślałam i martwiłam się, jak będzie wyglądało ściąganie nas na dół i co to da jeśli z powrotem ugrzęźniemy podczas podjazdu w górę. Mąż w ogóle nie chciał nadużywać sąsiada i planował, że rano odkopiemy samochód i w razie potrzeby skujemy lub zapiaszczymy cały lód.
Sąsiad uratował sytuację i moją potencjalnie nieprzespaną noc. Przez czas Mszy mróz doszedł i zamroził nam auteczko w hałdzie na dobre. Sąsiad wypychał fachowo (nie to co ja), Mąż pomagał, a mnie kazano zasiąść za kierownicą jako słabeuszowi, ale to i tak nic nie dawało. Następnie sąsiad zaświecił na przód od dołu i ujrzał miejsce wprawdzie nie na hak, lecz zdatne do zaczepienia linki. Zjechał więc swoim czterokołowo-napędowym autem na dół, zawrócił, minął nas (po zboczu) i zatrzymał się tak, by liny starczyło. Zaczepił u nas i u siebie, poinstruował co czynić i ruszył. Akcja trwała krótko, a ja podobno byłam dobra, bo zebrałam pochwały za brak szarpnięć. Nasz zielony samochód spędził noc na górce. Przed akcją miałam ogromną ochotę spytać, czy bym nie mogła wraz z sąsiadem podjechać tych 30 metrów pod górkę jego ekskluzywnym samochodem, ale nie odważyłam się. Poszliśmy wraz z Mężem pieszo ślizgając się po lodzie. To było tylko 30 metrów.
W Niedzielę dla odmiany wyruszyliśmy do mojej rodziny. Drogi były suche i puste i można było szarżować. Pędziłam głównie środkiem, gdyż taka jazda pozwalała wymijać dziury, liczne dziury! Zawrotna prędkość nie przeszkodziła mi jednak w patrzeniu szerzej niż trzeba. Ujrzałam sarny i zatrzymałam się, aby mój pilot mógł je sfocić i sfilmować. Kierowcy jadący za mną (tak, byłam tak szybka, że byłam czołem kolumny) nie skorzystali i po chwili konsternacji wyminęli. Mogli wymijać od razu, gdyż drogi były puste. A jednak się wahali. My bardzo chcielibyśmy zobaczyć na żywo jenota, ale one nie przebiegają drogi zielonym Lanosom.
U rodziny jak to u rodziny- rodzinnie. Były dwa koty i Staszek na nie leciał. Pieścił je ruchem szarpania krat. I szukał ich pod kanapą. Ofiarą pieszczot został jego anioł stróż (wiadomo kto). Były i schody i Staszek po nich latał. W jedną stronę. W drugą jeszcze nie bardzo sam potrafi i nie bardzo powinien. W tą pierwszą tez trzeba za nim podążać. Osobą, która sprowadzała go do właściwego poziomu i użyczała po temu swoich rąk byłam oczywiście ja. W domu na wsi też mamy schody. Staszek uwielbia schody odkąd ich spróbował w wieku 10 miesięcy. Dopóki mi się dzieci nie odchowają, zamierzam nie mieć schodów we własnym domu. A chciałabym mieć własny dom wcześniej. Najlepiej z pięterkiem. I stryszkiem. Gdy wróciliśmy, okazało się, że przywieźliśmy Staszka ze spoconą główką. Biedny taki był. Nie dość że biedny, to jeszcze go zbesztano, że nie wołał o pomoc gdy mu się główka pociła. Nie mógł wołać, bo spał. A główka pociła się.
Wieczorem przeczytałam, że Lolince doskwiera zima i pomyślałam, że u nas już roztopy, że ładnie, sucho (przynajmniej na drogach i chodnikach) i fajnie, bo dni długie. Poranek zweryfikował te miłe myśli ujemnie. W nocy spadł nowy śnieg! Zaplanowane na ten dzień kolejne 100 z hakiem kilometrów i wizyta techniczna u mojej mamy stanęły pod znakiem zapytania. A jednak nasze słowo jest więcej warte niż jakiś tam śnieg.
Po Mszy nie odbył się prawie żaden spacer, gdyż mimo siedzenia przy najcieplejszej (graniczącej z zakrystią) ścianie, wymarzliśmy. Wyruszyliśmy w pospiechu po pospiesznym obiedzie (Staszek się nie spieszył, on jadł jak chciał). Drogi, jak to zwykle drogi, były dziurawe, trochę mokre, ale znośne. Znów pędziłam środkiem, ale wolniej, bo jednak po mokrym. Znów ujrzałam sarny (ale dziś tylko 3) i znów się zatrzymałam. Sarny są piękne i szlachetne. I mają białe zimowe pupy dla lepszego kamuflażu. Bardzo denerwują mnie też kierowcy, którzy mają takie fajne samochody, że na wąskich mijankach pozwalają sobie jechać środkiem. Ja na wąskich mijankach zawsze jadę jednym kołem w rowie nawet jeśli przeciwnik tego nie wymusza.
Wizyta techniczna u mojej mamy połączona z pysznym drugim obiadem nie powiodła się, ale za to odwiedziliśmy matkę chrzestną i okazało się, że aktualnie to ona jest naszym najlepszym znajomym. Mama matki chrzestnej zajęła się Staszkiem i on latał po domu w ogóle nie przejawiając zainteresowania schodami. Stłukł tylko jednego króliczka a nam pokazywał się tylko co jakiś czas by się uśmiechnąć albo przytulić. Nigdy jeszcze tak nie odpoczęłam odkąd jestem matką a dziecko jest w domu. Mało tego, mamy zaproszenie, by 4 kwietnia (w naszą rocznicę) przywieźć Staszka na wieczór i pójść na randkę. Staszek, w ramach szlifowania swojego kompleksu Edypa, gdy ma wybór, którymi drzwiami chce wsiąść do auteczka, wybiera przednie. Przechodzi obojętnie przez maminy fotel (zwany też fotelem kierowcy) i zasiada na fotelu ojcowskim (zwanym fotelem pilota).
*Ekspert z Niemiec to wysoko opłacany człowiek, który przychodzi mocno spóźniony, ubrany po wakacyjnemu, najlepiej w czapce bejsbolówce i z gumą. Następnie jest z szacunkiem oprowadzany po całym zakładzie. Rzuca wtedy od niechcenia teksty „słabo” lub „może być”. Na wysoce niestosowne pytanie „na kiedy to będzie gotowe?”, odpowiada krótko: „będzie jak zrobię”. Mąż w zasadzie spełnia większość tych cech. Poza tym, że niestety nie jest z Niemiec (Niemcy podobno wrzucają skarpetki do kosza na brudy co by żona nie musiała ich zbierać jak się potknie o takową) i na szczęście nie jest sowicie opłacany (wtedy miałby wodę sodową zamiast oleju w głowie.)
Najnowsze komcie