Smuteczek i załamcia
2015/04/15 4 Komentarze
Miało być tak, że Mąż po drodze z pracy kupi w KFC kubełek jakiegoś mięsa w promocji za 14,95. Napaliłam się bardzo. Nawet podreptałam po sos Barbaki do tego mięsa. Bo w całym kubełku byłyby dwie polędwiczki dla mnie. Potem się zasmuciłam, bo okazało się, że KFC do 23 tylko czynne i Mąż by nie zdążył*, ale potem się ucieszyłam bo wedle innych danych KFC czynne do późnej nocy. I już miałam smaczny tytuł wpisu „Bon appetit”, gdy okazało się, że promocja skończyła się w zeszły wtorek i Mąż tego mięsa do domu nie przyniesie. Taka tragedia osobistego żołądka na koniec takiego udanego dnia, który gdyby nie ta klęska, byłby przecież dniem wartym wpisu, a tak mimo udanej większości jest li i jedynie dniem wartym biadolenia.
Bardzo udany był dzień. Żadne dziecko mnie nie zdenerwowało po cichu ani głośno przez cały dzień aż do wieczora, kiedy to Ursus wysypał jedną porcję proszku do prania z szafki na podłogę, za co został nazwany urwisem i umyto mu ręce. I jeszcze ten Ursus raz zdjął czapkę z głowy i rzucił nią o ziemię z całej pety. Został za to surowo ukarany założeniem czapki i zawiązaniem jej pod brodą. Oba dziecka były dziś tak bardzo w porządku, że pozwolono im później się położyć. W Ikejce byliśmy, bo starszak powiedział, że ma ochotę. To byliśmy. Też miałam ochotę, bo obok Ikejki jest Piotr i Paweł. Koło domu też mamy Piotra i Pawła, ale nie mają w nim tego pysznego wędzonego serka, który wczoraj koło Ikejki kupiłam. Starszak bawił się w Ikejce na tym placu zabaw, który jest tylko dla dzieci i gdzie rodzice nie mają wstępu. Nieśmiało też dziś otworzyłam kartonik z Arosa (uhuhu, taki kartonik 74 litry raptem, jakieś 34 urocze pozycje wybrane z setek chcianych) , który od tygodnia oddziela strefę butów od reszty przedpokoju** i wyjęłam pierwszą z brzegu książkę, czyli Księgę dźwięków i obu dzieciom bardzo się podoba. A po tej Ikejce byliśmy też w Smyku, gdzie też było fajnie. Aż żałowałam, że nie mam aparatu i nie mogę sfocić jaką dobrą mamusią jestem dla tych moich dzieci, że im takie atrakcje bez okazji. W międzyczasie przewoziliśmy też moją mamę i zostawiła nam w aucie siateczkę z pieczywem. A jadąc z tą moją mamą odkryłam zupełnie nową innowacyjną metodę ominięcia korka w godzinie szczytu. I spacerek z rowerkiem też zmieściliśmy w tym dniu i to przed deszczem jeszcze. A wracając do tej siateczki z pieczywem, to na koniec dnia okazało się, że było w niej też ciasteczko orkiszowe z bezą. Nie przeszkadza mi zupełnie, że takie orkiszowe ono. Pyszne jest. To znaczy było. A tą moją mamę to powieźliśmy na odbiór osobisty książki z allegro, bo po co płacić dyszkę za przesyłkę w obrębie tego samego miasta jak ma się takie fajne auto i zna drogi niczym taksiarz przed erą gpsów? Mama oczywiście zabuliła tą dyszkę, to ja ją mam w suchym na cukierki czy inne herbatki***. I na tym odbiorze osobistym to był też plac zabaw, bardzo udany i dobrze wyposażony w zabawki, na pewno tam wrócimy poza deszczem. A jeszcze w jakimś innym międzyczasie kupiliśmy ten sos Barbaki, bo miał być potrzebny na wieczór, a tak to przyda się dopiero na grillu w sezonie.
I oto nadchodzi Mąż. Z pustymi rękami idzie, a ja obiadku nie mam, bo on miał zapewnić. Brzuszki burczą i chciałyby mięska. Ale jutro to sobie upiekę ziemniaczki z czosnkiem, suszonym pomidorem i bakłażanem. I nie zazdroszczę nikomu kto jadł dzisiaj pizzę, o! Choćby i najlepszą.
*Nie ma tu żadnej przesady, Mąż wraca z pracy o 23 z hakiem po 12 godzinach pracy i 2 godzinach dojazdu. To dlatego mogę do Was wieczorami pisać, bo jako ta Penelopa czekam…
**Kawałek przedpokoju jest w kafelkach (ślicznych), a reszta w drewnie. Na kafelkach zostawiamy buty i Ursus ma zakaz tam wchodzić, ale zamiast rodzica przestrzeganie zakazu egzekwuje tarasujący przejście karton.
***Trudno powiedzieć czy w suchym, bo padało dziś. I nie całą dyszkę, bo jednak koszt paliwa ileś tam od niej odejmuje.
Najnowsze komcie