Smuteczek i załamcia

DSCN0019Miało być tak, że Mąż po drodze z pracy kupi w KFC kubełek jakiegoś mięsa w promocji za 14,95. Napaliłam się bardzo. Nawet podreptałam po sos Barbaki do tego mięsa. Bo w całym kubełku byłyby dwie polędwiczki dla mnie. Potem się zasmuciłam, bo okazało się, że KFC do 23 tylko czynne i Mąż by nie zdążył*, ale potem się ucieszyłam bo wedle innych danych KFC czynne do późnej nocy. I już miałam smaczny tytuł wpisu „Bon appetit”, gdy okazało się, że promocja skończyła się w zeszły wtorek i Mąż tego mięsa do domu nie przyniesie. Taka tragedia osobistego żołądka na koniec takiego udanego dnia, który gdyby nie ta klęska, byłby przecież dniem wartym wpisu, a tak mimo udanej większości jest li i jedynie dniem wartym biadolenia.

Bardzo udany był dzień. Żadne dziecko mnie nie zdenerwowało po cichu ani głośno przez cały dzień aż do wieczora, kiedy to Ursus wysypał jedną porcję proszku do prania z szafki na podłogę, za co został nazwany urwisem i umyto mu ręce. I jeszcze ten Ursus raz zdjął czapkę z głowy i rzucił nią o ziemię z całej pety. Został za to surowo ukaranyDSCN0006 założeniem czapki i zawiązaniem jej pod brodą. Oba dziecka były dziś tak bardzo w porządku, że pozwolono im później się położyć. W Ikejce byliśmy, bo starszak powiedział, że ma ochotę. To byliśmy. Też miałam ochotę, bo obok Ikejki jest Piotr i Paweł. Koło domu też mamy Piotra i Pawła, ale nie mają w nim tego pysznego wędzonego serka, który wczoraj koło Ikejki kupiłam. Starszak bawił się w Ikejce na tym placu zabaw, który jest tylko dla dzieci i gdzie rodzice nie mają wstępu. Nieśmiało też dziś otworzyłam kartonik z Arosa (uhuhu, taki kartonik 74 litry raptem, jakieś 34 urocze pozycje wybrane z setek chcianych) , który od tygodnia oddziela strefę butów od reszty przedpokoju** i wyjęłam pierwszą z brzegu książkę, czyli DSCN0003Księgę dźwięków i obu dzieciom bardzo się podoba. A po tej Ikejce byliśmy też w Smyku, gdzie też było fajnie. Aż żałowałam, że nie mam aparatu i nie mogę sfocić jaką dobrą mamusią jestem dla tych moich dzieci, że im takie atrakcje bez okazji. W międzyczasie przewoziliśmy też moją mamę i zostawiła nam w aucie siateczkę z pieczywem. A jadąc z tą moją mamą odkryłam zupełnie nową innowacyjną metodę ominięcia korka w godzinie szczytu. I spacerek z rowerkiem też zmieściliśmy w tym dniu i to przed deszczem jeszcze. A wracając do tej siateczki z pieczywem, to na koniec dnia okazało się, że było w niej też ciasteczko orkiszowe z bezą. Nie przeszkadza mi zupełnie, że takie orkiszowe ono. Pyszne jest. To znaczy było. A tą moją mamę to powieźliśmy na odbiór osobisty książki z allegro, bo po co płacić dyszkę za przesyłkę w obrębie tego samego miasta jak ma się takie fajne auto i zna drogi niczym taksiarz przed erą gpsów? Mama oczywiście zabuliła tą dyszkę, to ja ją mam w suchym na cukierki czy inne herbatki***. I na tym odbiorze osobistym to był też plac zabaw, bardzo udany i dobrze wyposażony w zabawki, na pewno tam wrócimy poza deszczem. A jeszcze w jakimś innym międzyczasie kupiliśmy ten sos Barbaki, bo miał być potrzebny na wieczór, a tak to przyda się dopiero na grillu  w sezonie.DSCN0013

I oto nadchodzi Mąż. Z pustymi rękami idzie, a ja obiadku nie mam, bo on miał zapewnić. Brzuszki burczą i chciałyby mięska. Ale jutro to sobie upiekę ziemniaczki z czosnkiem, suszonym pomidorem i bakłażanem. I nie zazdroszczę nikomu kto jadł dzisiaj pizzę, o! Choćby i najlepszą.

*Nie ma tu żadnej przesady, Mąż wraca z pracy o 23 z hakiem po 12 godzinach pracy i 2 godzinach dojazdu. To dlatego mogę do Was wieczorami pisać, bo jako ta Penelopa czekam…

**Kawałek przedpokoju jest w kafelkach (ślicznych), a reszta w drewnie. Na kafelkach zostawiamy buty i Ursus ma zakaz tam wchodzić, ale zamiast rodzica przestrzeganie zakazu egzekwuje tarasujący przejście karton.

***Trudno powiedzieć czy w suchym, bo padało dziś. I nie całą dyszkę, bo jednak koszt paliwa ileś tam od niej odejmuje.

Jak pozytywnie

DSCN7017Wpisy Cytrynny są zawsze pozytywne, nawet kiedy są o przykrych rzeczach. Ale ten nie będzie o Staszku wolącym swoją babkę od swojej matki, ani o Staszku przejawiającym przejawy ADHD ani nawet o wrzodach Męża czy obowiązkowym wuefie na studiach. Będzie o Staszku, który skończył dziś półtora roku i jest ufny, wesoły i mówi „mama”.

Staszek wstał dziś o świcie, grubo przed wschodem słońca, bo z cudownego dziecka dającego się wyspać stał się ostatnio dzieckiem niewiele mniej cudownym, lecz absolutnie nie pozwalającym się wyspać. Próbowano swoim zwyczajem zmusić go gwałtem  do ponownego zaśnięcia poprzez przeniesienie z jego umiarkowanie ciemnej sypialni do doskonale wyciemnionej sypialni rodziców i wręczenie butelki z mlekiem oraz ciasne utulenie. Pił niesamowicie długo to swoje mleko, po czym rozpoczął monolog i wyrywanie się. Monolog był tak naprawdę przemówieniem, którego adresatem był tata. DSCN6988Poza dźwiękami nierozpoznawalnymi często powtarzał się zwrot „tata” oraz „ta-ta”. Długo trwający gwałt tym razem nie działał. Wypuszczono wrzeszczące dziecko i poprowadzono z powrotem do jego własnej sypialni, gdzie umieszczono w łóżku i wręczono zabawki. Po chwili dobiegł dźwięk tłuczonego szkła. To spadła pluszowa pałka od matki chrzestnej wydająca takiż odgłos. Po pałce rozpoczął się rozpaczliwy krzyk domagającego się zwrotu upadłej. Spać się nie dało. Wcale. Nikt nie mógł spać.

Potem był bardzo fajny dzień. Szczęśliwie rano padał śnieg i było zimno, więc powzięte rano postanowienie o niewychodzeniu z domu pozwoliło matce i synowi w tym domu pozostać. Jedynie Mąż pojechał do swojej pracy, ale on lubi śnieg i zimno. Dziecko było pogodne, wesołe, jadło, bawiło się, wskakiwało na łóżko i krzyczało, że na nim jest, odkręcało wodę w łazience i przychodziło pokazać, że ma mokre ręce. Podawało te ręce i dawało się prowadzić. Mówiło „mama”. Sielanka. Mama piła hektolitry herbaty i budowała z dzieckiem konstrukcje z dupelków.

DSCN7081Kiedy jednak dziecię zapadło w drzemkę, matkę ogarnęła depresja i niemoc. Nic fajnego nie może robić, bo ma w piątek egzamin, na który powinna się przygotować. Ale nie ma żadnej motywacji do egzaminu, bo po weekendzie zaczyna się nowy semestr, a w nim każdego dnia są jakieś zajęcia obowiązkowe. I wuef jest. A jak taka stara matka ma ćwiczyć na wuefie akurat w porze drzemki dziecka wśród młodych jędrnych dziewcząt? Matka by poćwiczyła, bo czuje, że potrzebuje, ale to jest pora drzemki dziecka, a nikt nie uśpi dziecka. I jeszcze te młode dziewczęta, co to nie rodziły i nie siedzą w domach i nie mają chorych tarczyc i nie grubną… I ten egzamin… Matka nie może zrozumieć momentów pędów i sił. To było w grudniu, a w grudniu nie chodziła na ćwiczenia, bo zajmowała się chorym Mężem.

Teraz Mąż jest mniej chory i dziś nawet przyjechał wcześniej zająć się swoją zdruzgotaną żoną. Mieli pojechać do ikei, ale nie mieli skrobaczki do szyb, bo zniknęła. DSCN7031Rozmrażanie przy użyciu dmuchawy, odmrażacza w sprayu i gąbki zajęło tak wiele czasu, że nie opłacało się jechać do wcześnie zamykanej ikei. A potrzebują, bo jedną ze swoich lamp wywieźli na wieś i brakuje jej. Tymczasem dziś pojechali do pobliskiego Madisona i dłużej szukali miejsca parkingowego niż szliby tam pieszo. Zaopatrzyli się we wszystkie dostępne ciabatty z pomidorami (pieczonymi na miejscu specjalnie dla nich*), a Staszek zerwał się z ręki trzymającej go za kaptur i pobiegł przyzywać windę, bo zna drogę. Raz był pieszo i zna drogę! A w niedzielę to też się zerwał i pobiegł do zakrystii na Mszy, gdzie na dzieci czekają zabawki. Też raz tam się bawił i to jakiś czas dłuższy temu, a rozpoznaje! W dzisiejszym Madisonie to jeszcze na piętrze ze zwierzyńcem się zerwał i pobiegł do zwierzyńca i najpierw ucieszył się króliczkami z wystawy, a potem wbiegł do środka i zaczął molestować ryby, które są najbardziej w głębi! Matkę przeraża to, jak syn wszystko rozpoznaje i to, że nie chodzi, tylko biega, ale ojca wszystkie te fakty radują.

Cytrynna poleca:

DSCN7112Cytrynna poleca bobodent, na ząbkowanie. Chyba pomaga dziecku, bo od niedawna na jego widok samo otwiera buzię i daje sobie smarować niczym ktoś kto zna środek i ufa, że mu pomoże. Matce pomaga na pewno, bo matka ząbkuje ósemkami prawymi obiema i smaruje się i odczuwa ulgę. Cytrynna poleca też czekoladę milka wiśniową. W osiedlowym sklepie jest akurat w promocji i bardzo pomaga na trudy życia codziennego. Miała być do rozpuszczenia, ale zeszła zanim poszła do garnka.

*Pani spytana, czy będą, powiedziała, że mogą być i że nawet pomidorowe mogą być i były po 10 minutach, bo akurat rozgrzewała piec.

DSCN7008

Jak nie kupować choinki?

DSCN9372Mieliśmy wczoraj obfity plan obfitujący w 27 miejsc do odwiedzenia lub czynności do wykonania. Większość trzeba było upchnąć właśnie wczoraj, gdyż dzisiaj jest niedziela i zakupów się nie robi. Plan nie uwzględniał jednak tego, że zasnąwszy o czwartej, nie wstanę o dziewiątej, nawet zachęcana przez Męża kaszką i herbatką. Mąż zasnął dopiero koło piątej a mimo to wstał z wielką energią zasilaną tym, co mieliśmy robić. Nawaliłam więc ja. Kiedy jednak pokonałam grawitację i siłę przyciągu łóżka, wszystko ruszyło.

Przytomnie uznałam, że Staszek na czas odwiedzania miejsc okolicznych powinien pójść do babci, a uczestniczyć tylko w wyprawach dalekich. Tym sposobem miał chłopak w spokoju się najeść i dokonać porannej defekacji bez poganiania, a jednocześnie nie zmarznąć. Wszystko zdawało się iść prawidłowo. W pobliskim agd były foremki do ciastek (konkretnie „do pysznych ciastek”) w zadowalających kształtach klasycznych zupełnie innych niż ikeowe zwierzęta. W pobliskiej księgarni udzielono mi zniżki na Łysiakową „Karawanę literatury” dla Męża. DSCN9374Dzięki temu zapłaciłam tylko o 2 złote więcej niż najlepsza allegrowa oferta. W taniej księgarni znaleźliśmy kolorowanki z Lanosami. Mały zonk, bo gdy prowadziłam Męża przez podwórko co by było fikuśniej, to puścił on moją dłoń, a ja na lodzie odjechałam w tył zapewniając sobie brak możliwości spania na lewym boku, który od czasu ciąży preferuję. W innej księgarni kupiliśmy Staszkowi książeczkę z grubymi kartkami o misiach pod tytułem „Kocham mojego tatusia”. Kupilibyśmy o babuni lub dziadziusiu, ale ta o tatusiu miała najlepsze zwierzątko.

W drodze do tych wszystkich miejsc podeszliśmy na stoisko z choinkami przy hali. W tym roku tym, kto sprzedaje tam choinki jest R., nadleśniczy ze wsi, w której wychował się mój Mąż. Malo tego, R. jest właścicielem działki, na której stał drewniany domek rodziny Męża. Już wiele dni temu R. zachęcał nas do zakupu choinki. Miał świerki oraz jodły i opowiadał o zaletach jodeł, które „może mały biegać, potrącać i nie stanie się nic, jodła niez gubi ani jednej igły”. W czwartek na rekonesansie byli rodzice i dowiedzieli się, że świerki są po 40, a jodły po 210, ale R. sprzedałby jodłę po znajomości za 140. DSCN9375Szliśmy jednak na miejsce z solidnym zamiarem zakupu świerka. Nie obchodzą nas żadne must-have-trendy ani marketing choinkowy. Świerk jest choinką klasyczną, pachnie dobrze, wygląda dobrze. Jodła zaś jest drzewem bez życia, sztywnym i idealnym o pretensjonalnie długich igłach. Grunt to świerka ozdobić po swojemu. Marketing z kolei polega na tym, że każda jodła ma rozprostowane gałęzie i jest wstawiona w stojak lub doniczkę, co by prezentowała się godnie, świerki zaś leżą jeden na drugim w kupie stulone w sobie i nijak się nie prezentują. R. zawiódłszy się, że nie jodłę weźmiemy (oferował za 140 taką z wydrukowaną etykietką 160), nakazał przyjść za godzinę, bo „będzie dostawa i on coś ładnego odłoży”, spytał nawet o pożądany wzrost co by wyszukać taką na nasze przyjście.

Przyszliśmy po godzinie, DSCN9376już ze Staszkiem, którego od babci odbierał Mąż. Była 13:01. R. miał dużo klientów, o których musiał się starać, żeby nie poszli na konkurencyjne stoisko. My zaś staliśmy. Zagadał raz, żebyśmy czekali, bo przecież co mamy robić czy że nie mamy nic do zrobienia. Kwas. Żenada. Staliśmy. Staszek na rękach był, bo marzł, jako dziecko, które nie respektuje rękawiczek i gardzi szaliczkiem. Podniósłszy go na te ręce, wyczułam, że to, po co szedł do babci, zrobił, a nikt tego nie sprzątnął. Irytacja Stasia rosła. Nasza też. W końcu, po ponad kwadransie wzięliśmy pierwszą dobrze wyglądającą choinkę z brzegu i poprosiliśmy o jej zapakowanie. R. powiedział, że kosztuje ona 50, a my na to przystaliśmy. Chowając pieniądze, dodał jeszcze, w sumie nie wiadomo czy dla naszego lepszego samopoczucia, czy w jakimś innym tajemniczym celu, że one normalnie są za 60.

Wróciliśmy DSCN9379do domu, ukoiliśmy płaczące już dzieciątko i zjedliśmy rodzinny lunch. Okazało się, że nadeszła już pora Stasiego snu i poszedł synek spać. Mąż robił ozdoby a ja sprzątałam. Po pewnym czasie synek wstał, zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do nieszczęsnej ikei. Po drodze weszliśmy do sąsiadującego obi i to była bardzo dobra decyzja, W obi była i poszewka na poduszkę w misie do naszego przyszłego salonu i przedłużacz i trójnik do gniazdka i nawet złota farba w spreju do farbowania szyszek. Obi jest super. Jedyne nieszczęście, jakie nas w obi spotkało, odbyło się w ogródku z choinkami. Obi sprzedaje świerki po 27 złotych i jodły kaukaskie po 75! Pomimo tego, że wystawia fakturę i płaci wat! I to już tak od razu, bez spuszczania cen, bez znajomości. Po prostu za tyle. Za rok kupimy świerk w obi tuż przed Świętami. Tym razem pocieszyliśmy się tym, że swojego nie musieliśmy chociaż daleko nieść.

Zakończywszy obi-owe zakupy, przeszliśmy do ikei i to był wielki błąd. W ogóle nie leciały tam kolędyDSCN9421 tylko muzyka neutralna światopoglądowo, a w pewnym momencie puścili „A long time ago in Bethlehem…”, ale momentalnie urwali, bo kolejny wers nie mógł zostać wyśpiewany w tej neutralnej atmosferze. Margareta, szmata z nadrukiem choinki, którą chcieliśmy posiąść, została wyprzedana, gdyż tłum, dopadłszy półek, wykupuje masowo niczym w starych czasach, a sklep chociaż zagraniczny, nie umie sobie zaplanować zapasów w magazynach. A może właśnie dlatego, że taki zagraniczny? Stołówka, w której chcieliśmy zjeść posiłek, odstraszyła swoim menu. Jedynym jadalnym posiłkiem były ciasta oraz klopsiki, które z kolei nie są apetyczne ani atrakcyjne. Uciekliśmy stamtąd pierwszym możliwym autobusem i przejechaliśmy do Galerii Bałtyckiej, która była planem jedynie awaryjnym. Tam miało nam być dobrze. Ale ja byłam już niezadowolona i zmęczona. Mąż kupił mi czapeczkę z nadrukiem Bambi, o której na razie nie wiem. Ja tylko akurat podejrzałam jak kupował. Staszek poszedł się przewinąć i kiedy opuszczaliśmy pokoik dla matki z dzieckiem a inna rodzina tam wchodziła i pożegnaliśmy się z nimi, olali. Jak chamy! W Smyku zabawił się Staszek klocuszkami. Zjedliśmy posiłki. Wróciliśmy do domu zmarznięci. W przedpokoju zaś, zamiast szmaty, zawiesiliśmy zasłonkę zieloną we wzorki świąteczne i jest super.

DSCN9492

Hippoterapia

W sobotę w ramach terapii rodzinnej udaliśmy się do zoo. Zoo jest czynne do 15, wchodzić można do 14, a nam udało się być na miejscu już przed 13 (wszak mieliśmy bardzo daleko). Szliśmy długo pieszo, aż natknęliśmy się na bramę z napisem, że jest wejściem. Weszliśmy. Było lekko błotniście i ani jednej kasy. Znaczy były jakieś budy co mogły udawać kasy w sezonie i już po cichu miałam nadzieję, że poza sezonem można oglądać za darmo. Szliśmy, były jakieś flemingi i bydło węgierskie stepowe, co uznaliśmy za zachętę i szliśmy dalej naprzód szukając kas. Spotkaliśmy ochroniarza i spytaliśmy go o kasy spodziewając się, że powie, iż teraz wstęp wolny, ale on się tylko zdziwił jak myśmy weszli i niemal za uszy złapał i do kas zawlókł narzekając na kierownictwo, na otwartą bramę i co raz to powtarzając jak to dobrze że nikogo nie spotkaliśmy, bo mielibyśmy kłopoty (akurat!).

flemingi

 Kiedy doszliśmy do kas (jedna buda), które były naprawdę daleko (za inną bramą), była już 13:35 i ledwo wkroczyliśmy do zoo na świeżo nabytych biletach, po piętach zadeptał nam posterunkowy gajowy leśniczy zoolog, który szedł piorunem, wkrótce nas wyprzedził i pozaganiał zwierzynę do klatek, chociaż do zamknięcia było mnóstwo czasu. Tym sposobem nie zobaczyliśmy saren, które jeszcze gdy nie mieliśmy biletów, biegały swobodnie. Słoń to w ogóle był schowany. Udało nam się zajrzeć do hipcia, który miał własny domek, nieco śmierdzący i bardzo gorący. Zdążyliśmy na żyrafy, które zamykano o 14:30. Były tez jakieś hienopodobne wilki, jeden kuc z daleka i ogólnie mało co. Sam Staszek wcale a wcale się zwierzątkami nie podniecał, bardziej bawił go liść klonowy podniesiony z ziemi oraz suchary ze świeżego chleba kupione po drodze. W żyrafiarni Staszek podzielił się nawet sucharem z chłopcem, który jednak nie docenił.

Kiedy już myśleliśmy, że zobaczyliśmy wszystko, Mężowi się przypomniało, że kiedyś zwiedzał taką część zoo, gdzie były małpy i misie. Poszliśmy i znaleźliśmy ową ukrytą połowę. Oznakowania były marne i ktoś, kto nie pamiętał, że małpy, to by wyszedł.

Małe zoo z króliczkami było oczywiście zamknięte, samica rysia spała, samiec chodził dookoła, gdzieś jakiś żbik się kręcił, aż nagle ucieszyłam się. W oddali pod drzewem bieliło się coś atrakcyjnego, co zapowiadało się naprawdę super- obiekt do sfotografowania nie przez pręty ani przez odbijającą wszystko lub wręcz zaparowaną  szybę, obiekt na żywo i to niebagatelny, bo pingwin! A przecież wiadomo, że pingwiny są fajne.  Zaraz pociągnęłam chłopów za sobą i niemal pobiegłam pod owo drzewo ciesząc się, że mimo późnych godzin i braku sezonu coś jednak zobaczymy. Należy jeszcze usprawiedliwić Męża, który jak cielę za mną poszedł. On myślał, że jaram się stojącą nieco dalej klatką, w której coś było i tylko nie rozumiał, co ja na żywo widzę. Jakieś 10 metrów od celu zobaczyłam, zrozumiałam i zawiodłam się srogo. Bielący się pingwin okazał się być workiem wypełnionym liśćmi. Wyobrażacie sobie taki zawód?

przecież to pingwiny!

Dalej nie było wcale lepiej, wielbłądy były, ale nie zainteresowały dziecka, mi zaczęły przesiąkać buty i marznąć stopy (moje buty właściwe właśnie podlegają reklamacji), synowi zachciało się spać, zaczął zapadać zmrok a tygrys chodził w tę i z powrotem nie pozwalając sobie zrobić nierozmazanego zdjęcia. W sąsiedniej klatce miały być misie. Bardzo liczyłam na kilka odmian misiów- chociażby misie puchate, misie troskliwe, może też misie domowe. Ale nie, napis w języku obcym ogłosił, że miś jest jeden i to brązowy (brown bear), więc nic wyszukanego. Ale jakby tego było mało, nawet brązowego misia nie było. Wołałam go, ale nie pojawiał się. Może spał, jednak nie było widać potencjalnego miejsca, w którym miałby spać. Nie było misia. Niczego nie było.

Synek w końcu zasnął a my złapaliśmy autobus i pojechaliśmy do centrum handlowego naświetlać się. Synek się obudził i zlał. Akurat miał na sobie spodnie z kappahla, w których się zlewa ilekroć je ubierze. Zastanawiałam się, czy jest w ich kroju coś, co mogłoby luzować pieluchę albo co. Mąż jednak twierdzi, ze po prostu lubię te spodnie i zakładam mu je na większe wyjścia, a większe wyjścia to do siebie mają, że nie ma gdzie przewinąć i pielucha nie puszcza, lecz przepełnia się. No ale dlaczego tylko te spodnie i każde ich ubranie?

Skądinąd w zoo w domku z ptakami i aligatorami był przewijak, zupełnie nieintymnie i  na widoku, a nie w żadnym kiblu. Z kolei w centrum handlowym na piętrze była toaleta dla niepełnosprawnych, nieczynna i z przyciskiem wezwania ochrony celem otwarcia. Na wysokości mojego ramienia ten przycisk był. Na parterze zaś była toaleta bez niczego, charakteryzująca się niezłym sztynksem. Była tabliczka ze świeżo podpisaną kontrolą czystości. Jeśli pani kontrolująca chciałaby takie zapachy w domu wdychać, to ja naprawdę podziwiam.

W niedzielę wstaliśmy za późno by zdążyć na 11:30 na Mszę. Wokół nas pełno jest kościołów z Mszami o najróżniejszych porach, ale my ulubiliśmy sobie kapucynów, a oni między 11:30 a 19:00 odpoczywają. Nafutrowawszy więc dziecko parówkami wyruszyliśmy do centrum handlowego, w którym miał się odbywać swapping ubraniowy. Sam swapping nas wcale a wcale nie interesuje, ale byłby jakimś happeningiem, a happeningów teraz Mąż potrzebuje by wrócić do zdrowia. Niestety mi, jako organizatorowi wyprawy, pomyliły się daty i trafiliśmy na nic, bo laski wymieniły się ciuchami dzień wcześniej. Poszliśmy więc dalej, gdyż okolica, w której się znaleźliśmy to istne zagłębie sklepowe. Był więc Leruła Merlę z ozdobami świątecznymi i licznymi lampami oraz wannami i bidetami. Bardzo interesująco się oglądało. Właśnie tam postanowiliśmy, że sami zrobimy dużo ozdób na Święta. Udaliśmy się też do sklepu dla dzieci, w którym był atrakcyjny samojezdny pociąg na szynach, ale tam nie było fajnie, gdyż właśnie zamykali i przepędzili. Poszliśmy i do Mediamarketu, w którym trwał zakupowy szał, bo Mediamarket się wyprzedaje i przenosi na drugą stronę ulicy. Weszliśmy i na chwilę do Kastoramy, ale tu z kolei odezwały się zbolałe po dwóch dniach łażenia plecy oraz rozsądek, gdyż należało dać się dziecku zdrzemnąć przed Mszą i obiad zjeść. Byliśmy już bliscy złamania tabu i zrobienia zakupów żarówkowych mimo niedzieli, ale udało się pokusę pokonać*.

Za najlepszą atrakcję weekendu uchodzi jednak Komfort z dywanami odwiedzony gdzieś pomiędzy Leruła a Mediamarketem. Oba chłopy chodziły, macały i świetnie się bawiły. Mniejszy szedł za większym i dotykał wszystkiego tego, co dotknął większy a do czego mniejszy sięgał. Większy zaś zakasał rękawy i całą powierzchnią przedramienia chłonął wrażenia dotykowo-wykładzinowe. Mniejszy również chował się i biegał, a żaden rodzic nie musiał martwić się ni uważać, bo dywanu to nawet Staszek nie zniszczy.

zdjęcie ze strony AMW

Kapucyni jak zwykle nie zawiedli. Zrobili happening z Marynarką Wojenną ubraną w stroje Marynarki Wojennej i Msza była wojskowa i bardzo uroczysta.

Zaraz będziemy piekli ciasteczka kruche z kardamonem w nowych blaszkach, a jutro jedziemy do Ikei po stojak Trogsta do żarówek światła dziennego, które również jutro przyjadą. Mając własne dobre oświetlenie nie będziemy musieli co wieczór jeździć do centrów handlowych i oddamy się masowej produkcji ozdób świątecznych, których nie stłucze ciekawskie dziecko.

*Zasadniczo zakupów w niedzielę nie robimy, ale konieczność doświetlania Męża zmusiła nas do odwiedzenia centrów handlowych a o mało nie zmusiła i do zrobienia w nich zakupu.