Kołysanka dla przyjaciół

DSCN3559Jestem bardzo śnięta, ale oczywiście nie będę chora i nie będę mogła sobie poleżeć przez tydzień bezkarnie. Ostatnią gorączkę miałam ponad 2 lata temu, gdy synek miał 4 miesiące a ja sięgając do jego łóżeczka przymiażdżyłam sobie jedną pierś i ta zaczęła się palić. Ale nawet wówczas była to mała gorączka i trwała niecały jeden dzień. Tacy jak ja nie chorują. Możliwe zresztą, że wcale nie będę chora, nawet bez gorączki a jedynie przeżywam stresy dnia dzisiejszego, bo miałam dziś kilka stresów za kierownicą. Pierwszy był taki, że śniła mi się laska żądająca ode mnie kupy kasy za zarysowanie jej (wgniecionego wcześniej nie przeze mnie) zderzaka podczas manewrów na parkingu. Kolejny był taki, że wjechałam w Kościerzynie na parking, na którym nie było miejsc, a który był na końcu ślepy. W tym czasie ktoś zwolnił jedno miejsce, ale mi bardzo trudno było się cofnąć szybko i sprawnie, bo opony ciągnęło do szurania o krawężnik. Gdy zastanawiałam się przy jakim ustawieniu kierownicy koła będą proste, laska w dużym czarnym samochodzie wjechała w to miejsce, które wciąż było za mną i zajęła je. Zapłakałam wtedy gorzko  i rzewnie, ale nie zaklęłam. Mąż zaś nie pozwolił mi nakleić jej naklejki o łosim parkowaniu. Zaparkowałam na innym parkingu, dużo dalej od celu. Potem poszliśmy kupić Mężowi Osadników z Catanu i parówki. Po parówki stałam w kolejce jak po mięso za czasów, których nie mam prawa pamiętać. Ludzie kupowali mięso, ja kupiłam parówki. Stałam pół godziny,DSCN3575 bo sprzedawała jedna pani, a druga w tym czasie mieliła mięso zamiast rozładować kolejkę zanim zmieli. Mam nadzieję, że parówki okażą się warte tego stania. To wprawdzie znane parówki, ale za każdym razem smakują inaczej. Potem w mieście Mąż spanikował gdy zbyt długo nie naciskałam hamulca zbliżając się w korku do auta przede mną. Stwierdził, że zachowuję się czasami jakbym nie miała oczu i musiałam zdjąć chroniące mnie od słońca okulary, żeby go przekonać, że oczy mam.

A potem zajechaliśmy na parking za domem, czyli na podwórko. Odkąd naszą ulicę uczyniono strefą płatnego parkowania, zawsze pełna aut ulica stoi pusta, zaś na podwórku, niegdyś pustawym, roi się od bezprawnie tam umieszczonych aut i rozgrywają się dantejskie sceny*. Dla nas nie było miejsca więc wjechałam na trawnik (na pewno rozjeżdżając przy tym wiele psich kup**) w miejsce wątpliwego parkowania. Poszliśmy jeść obiad, a tymczasem miejsce na podwórku się zwolniło. Pobiegłam się przeparkować z rozwianym włosem i sznurówką. Po drodze mogłam zaobserwować, że na podwórko wjeżdża auto należące do pobliskiego sklepu. Nie wiedziałam, czy pilnować wolnego miejsca, czy szybko biec po Lanos, ale auto nie zauważyło wolnego miejsca i zaczęło kręcić się koło naszej Lanii. Już myślałam, że zawraca i zaraz odjedzie, ale nie. Chociaż stałam i czekałam na ten odjazd, kierowca obrócił tak, żeby nas przyblokować i stanął w rogu parkingu blokując wielu. Byłam wściekła. Mocno to przeżyłam, ale znów nie miałam przekleństw, bo jestem taka kulturalna. Potem szłam z Mężem i tym razem miałam pozwolenie na naklejenie łosiej nalepki, ale kierowca auta nosił towar. Zobaczył nas i naszą sytuację, spytał czy wyjeżdżamy i odblokował nas. DSCN3552Kulturalnie wszystko. Mąż jest taki kontaktowy. Mąż przestawił auto bo ja nie miałam już nerwów na siadanie do manewrów. I zapomniałam o moim największym stresie zakierowniczym i największej przykrości jaką mi wyrządzono. Otóż kiedy Mąż zauważył, że się popłakałam a ja wyznałam szczerze, że nie umiem manewrować, to powiedział „wiem, to widać”. Jak żyję nie słyszałam bardziej gorzkich słów.

A poza tym dziś przyjechał nasz nowy laptop, drugi już. Pierwszy jest w trakcie zwracania i okazał się mieć uszkodzony procesor a sprzedawca najpierw zainstalował system, potem dopiero wymienił procesor i nie sprawdził, czy jest dobrze. Nowy laptop wizualnie powala dyzajnem i cenę tez miał atrakcyjną, ale uroczyste odpalenie odbędzie się dopiero po powrocie Męża. Z Mężem wraz też będziemy czytać pasjonującą powieść o dzieciach w naszym wieku. Tego to nie mogę się doczekać i przeżywam prawdziwe katusze czekając na wieczory i wspaniale ćwiczę silną wolę nie podczytując jej sama. W kwestii jedzenia galaretek nie mam tyle silnej woli. Galaretki idealnie regulują mi cukier, ale żołądek ich nie trawi.
DSCN3690
A poza tym, to marzę o owerloku. I o minki w każdym kolorze. Ale mam już kilka kolorów minki- po ćwiarteczce, zaś owerloka nie mam a byłby idealny do zszywania kawałeczków minki. W sobotę przeczytałam pozytywną opinię o owerloku z Lidla, co pozwoliło mi zacząć marzyć o owerloku 3 razy tańszym niż do tej pory marzyłam. Ponadto, w naszym Lidlu wciąż stoją bądź tez leżą 3 owerloki, co pozwala marzyć o czymś osiągalnym, przynajmniej fizycznie.

A jeszcze poza tym, to widzieliśmy dziś sarenki z bliska i wciąż mają białe pupy i ogólnie są szare. Zapewne nie zmieniają futra, bo wiedzą, że jeszcze będzie zima. A wypatrzyłam je oczywiście ja. Dwie sarenki żyją sobie przy drodze za płotem i można się zatrzymać i popatrzeć.

A jeśli chodzi o krzyż w Płocicach, to został on naprawiony. To dobrze.

*Dziś byłam świadkiem jak pani z Wejherowa odgrażała się panu w długim samochodzie, że zawoła kogoś, bo nie mogła przez niego (tego pana, nie kogoś) wyjechać, ale pan jej rzekł, żeby cicho siedziała, bo sama wjeżdżając dwa zakazy złamała.

**I niniejszym przyznaję tu, że za psami nie przepadam, ale jeszcze bardziej nie lubię ich panów. Najbardziej w psach, czyli w ich panach w zasadzie przeszkadza mi, że nie sprzątają psich kup. Kościerzyna jest ich pełna, podwórko za domem w Gdańsku też. Wczoraj wdepnęłam raz, Mąż, który kocha, wyczyścił mi but i dziś znów wdepnęłam***, a prawie nie opuszczam chodników. Na wsi, gdzie psy biegają samopas, kup praktycznie nie ma, co daje pewne pojęcie o tym, kogo należy nie lubić. Ale psy także szczekają. Jeśli ktoś po psie sprząta, a pies nie szczeka za dużo, zwłaszcza w nocy i bez powodu, to ja na takim psie nie wieszam psów i akceptuję go. Ale nie pogłaszczę, bo rzadko kiedy pies bywa miły w dotyku. Bezpański kot to jest czysty i miły, a pies, nawet domowy to jest taki, że jak się dotknie, to ręka zaraz zasyfiona. Ale to nie ma wpływu na moje lubienie psów, bo ich nie tykam.

***Wyobraźcie sobie jaką udręką jest prowadzenie auta z psią kupą pod butem. Każdy ruch nogi aktywuje zapach!

DSCN3684To zdjęcie jest w dużym formacie, żeby pokazać jak biegnę kiedy akurat nie kuleję. Dzięki temu zdjęciu można mnie bardziej podoceniać.

Budowanie mielizny

DSCN1906Dzisiejszy dzień był poniekąd leniwy. Mąż dużo leżał, ale nalegał na opuszczanie domu, gdyż opuszczanie domu jest istotą rekreacji. Wyjścia z domu, których w sumie było 3, odbywały się z opóźnieniem rzędu godzina-dwie każde, gdyż po każdej czynności typu przejście do toalety czy napicie się wody Mąż musiał odpoczywać. Gdy w połowie dnia wyszliśmy na spacer planowany jako długa wyprawa z leżeniem na kocach i szyciem/czytaniem gdy zaśnie synek, nagle zerwał się wiatr tak porywisty, że zwiastował burze i opad. Zawróciliśmy w stronę domu i spadło kilka kropel deszczu, synek usnął a my i tak wracaliśmy, gdyż przemieszczanie się owiniętym w koce nie należało do najfajniejszych sposobów rekreacji. Tym sposobem przytrafił nam się synek śpiący przy domu i przenieśliśmy go do łóżka. Synek na wsi nie sypia w domu, więc to nie lada gratka. Szybko zabraliśmy się za klocuszki, których nie było chyba od zimy. Dzięki intratnym zakupom klocuszków mamy naprawdę sporo, a nie mamy czasu by się w nich nurzać.

GdyDSCN1883 synek obudził się radośnie po dwóch z haczkiem godzinach, czyli naprawdę sporej ilości snu, co też nam się nie zdarza ostatnio często, wybraliśmy się na przejażdżkę. Wybieranie trwało długo, ale w końcu pojechaliśmy. Możliwości przejażdżek mamy naprawdę sporo, jednak mnie kusiły Płocice, gdzie wczoraj zaginęła czekolada. Po cichu liczyłam, że ją znajdziemy. Miałam gigantyczną chcicę, której nie zaspokoi ani czekolada wiśniowo-orzeszkowa z Czech przywieziona nam przez P., ani miętowa wczoraj kupiona, ani inne niemieckie czekolady z chrupkami czy migdałami. Chcica była konkretna i dotyczyła tamtej czekolady z kokosem.

Ponieważ mamy auteczko z kaseciakiem i nie za bardzo działa w nim kaseta podłączalna do empeczujkiDSCN1952, z kolei za cicho działa podłączany do zapalniczki odtwarzacz muzyki z kart pamięci, więc skazani jesteśmy na kasety gdyż akceptujemy auteczko z przyległościami i nie kusi nas zmienianie go. Jak w którymś z przyszłych miesięcy wydamy mniej, to naprawimy sobie drugi głośnik i osiągniemy w ten sposób pełnię szczęścia muzycznego. Kaset ci u nas dostatek, gdyż nasza młodość przypadała na czasy, gdy sidi było luksusem. Mąż, który wychowywał się w zamożniejszej rodzinie niz ja, ma jakieś płyty, ja jednak nie miałam nawet odtwarzacza płyt w czasach, gdy muzyka była muzyczniejsza (a trawa zieleńsza…). Moja kolekcja muzyczna zawiera więc znakomite kasety jak Molesta Evenement, Natalia Oreiro Cambio Dolor, Ich Troje Ad. 4, czy puszczona dziś spontanicznie Britney Spears (Ooops I did it again). Mamy też mnóstwo wspólnie kupionych kaset Kuby Sienkiewicza i Elektrycznych Gitar, gdyż co lepsze są tak pożąanee, że na płyty nas nie było stać. Piosenki pana Kuby znamy na pamięć i jak jadę i nie wiozę akurat autostopowicza[], to sobie śpiewam i nie muszę wtedy kląć gdy drażnią mnie inni kierowcy.

DSCN1916Dziś jednak puściłam Britney i Mąż ucieszył się bardzo, bo powrót do młodości doskonale robi na samopoczucie. Mamy wszak tyle lat ile mieli wykonawcy różni (np. Eminem czy polscy raperzy) gdy nagrywali płyty, których my teraz słuchamy. Jesteśmy zachwyceni Britney, która śpiewa tak niewinnie o uczuciach. Młode dziewczęta potrafią tak niewinnie i wzniośle kochać (a przynajmniej potrafiły w czasach słusznych), a młodzi chłopcy są tacy prymitywnie niedojrzali. Britney, gdy śpiewała, była młodym dziewczęciem o wysokich ideałach. Psując patetyczność zachwytów, to każdy uwodziciel powinien mieć w aucie taką Britney (może bez dwóch najbardziej znanych szlagierów), bo to są typowe wolniacze o przyjemnej treści, a dziś kompletnie nieznane i działałyby na laski.

Gdy dojechaliśmy do Płocic, słońce miało się ku zachodowi. Synek chciał iść pieszo, na co mu pozwolono do czasu, aż chciał zostać za długo w jednym miejscu. Potem był już noszony, gdyż w międzyczasie wózek się zapełnił. Do wózka trafiały liczne kamienie, których zbieranie zapoczątkował synek chyba przeczuwając, że idziemy nad rzekę. Wykrywszy jego intencje, pomogłam walnie w zbiorze i na miejsce dojechaliśmy w wózkiem całym wypchanym kamieniami. Gdy ja byłam tym, kto niósł dziecko, Mąż był tym, który nie chciał się już schylać po kolejne.

DSCN1978Po niedługiej wędrówce dotarliśmy do celu, czyli mostu, przy którym wczoraj po raz ostatni jedzona była najsmaczniejsza czekolada świata. Szybko się okazało, że ona tam jest, leży na skarpie nieco powyżej drogi. Już się witałam z gąską, już odtańczyłam taniec radości, już mnie sfotografowano i… klops! Klopsa nie spowodował synek, którego ciągnęło do wody. Klops krył się w papierku! Była tylko połowa czekolady i to jakaś taka zgnieciona, że nie wiadomo było, co się z nią działo, więc nawet ja z moją chcicą potrafiłam przyznać, że się nie nadaje.

Kamienie wyrzucono z mostu celem zbudowania pod mostem mielizny dla kajakarzy, przy czym nawet leniwy Mąż, który wcześniej nie chciał zbierać, rzucał ochoczo. Synek rzucał ochoczo po wiele na raz. Niestety dno akurat tam jest głębokie a nasze kamienie były malutkie i mielizna nawet nie zaczęła powstawać. Potem wróciliśmy do wsi, gdzie zjedliśmy przygotowaną wcześniej w domu kolację. Synek powiedział ‚kybel’ o kiblu i ‚ławka’ o ławce. Było prawie ciemno, gdy udaliśmy się do auteczka, trochę spłoszeni przez komary.

Pojechaliśmy na koniec Płocic, gdzie wczoraj zaniepokoił nas widok miejscowego krzyża, jednak wczorajDSCN2005wieźliśmy pełną dziecięca pieluchę na dziecku i się spieszyliśmy. Otóż krzyż nie ma się dobrze i raczej nie zniszczyli go wandale, bo wandale nie sięgają tak wysoko jak zniszczenia. Krzyż uszkodzony jest od góry a cały Pan Jezus jest potłuczony na cząsteczki i na szczęście te cząsteczki są chociaż na ziemi ułożone w swój dawny mniej więcej kształt. Przypuszczamy, że krzyż został potraktowany piorunem i naszym zdaniem to bardzo źle. Gmina i parafia, do której Płocice należą powinny jak najszybciej zadbać o naprawę i ochronę krzyża przed piorunami w przyszłości, gdyż krzyż we wsi jest jak sztandar podczas powstania i musi trwać, o! I nie miał racji były dominikanin z naszego miasta, z którym kiedyś o tym dyskutowaliśmy, że nie trzeba krzyża bronić, bo krzyż obroni się sam.

DSCN2010

Zbijanie kokosów

DSCN1701Siedzimy sobie w naszym domku na wsi. Ani on nasz, ani siedzimy. Mąż dogorywa i poleguje, ja zaś krążę od jego legowiska, w którym zmieniam zimne okłady mniej więcej co minutę do zmienialni okładów w łazience, gdzie się je chłodzi i czasem przysiadam na 15 sekund by dopisać kilka znaków. Synek śpi smacznie, a radny puszcza muzę dla całej wsi.

Tym razem udało nam się przybyć na wieś już w piątek (pierwszy raz!), co miało mnóstwo zalet. Jechaliśmy już w chłodzie wieczornym i spaliśmy na świeżym powietrzu przy otwartym oknie, czego w mieście się nie uświadczy. Ponadto dzień rozpoczęliśmy już na miejscu i to wcześnie. Byliśmy w mieście kupić synkowi prezenty na nadchodzące urodziny. Padał deszcz i musieliśmy wyglądać praktycznie i nie kierować się wcale modą. Ja reprezentowałam feszyn from Kościerzyna, DSCN1722 który wygląda jak zdjęcie pokazuje. Skapnęła mi gazetka o paczłorkach, którą wypatrzył Mąż. Nie robię w paczłorkach, ale może zacznę, bo gazetka prezentuje istne cuda. Zaszliśmy też do nieodwiedzanego od niemal dwóch lat sklepu ze słodyczami z Niemiec. Byliśmy tam niedawno, ale akurat panował upał i nie było sensu kupować czekolady. Dziś odbiliśmy to sobie na kwotę 23 złotych. Kupiliśmy między innymi czekoladę z nadzieniem miętowym, co uwielbiam. I czekoladę mleczno-kokosową, która była najlepsza na świecie. Niestety nie został spożytkowany nawet jeden pełny rządek, a kokosy zniknęły. Spacerowaliśmy później po lesie, a gdy wróciliśmy do domu okazało się, że smakołyku nie ma z nami. Musiał wypaść z wózka, DSCN1688co ostatnio często nam się zdarza. Zebraliśmy także niemało kurek, ale nie wiadomo co z nimi będzie, bo Mąż leczy wrzody, a teraz jeszcze leczy siebie, więc wiadomym jest, że nie zjadłby, ale także ich nie obrobi, a to on w naszym związku jest tym, kto obrabia grzyby.

Podczas spaceru, który biegł przez zakole Wdy pod Płocicami, zatrzymaliśmy się w urokliwym miejscu, w którym na rzekę spuszczono kłody tak, iż tworzą one pomosty i obserwowaliśmy jak liczne spływy kajakowe sobie z przeszkodą radzą. Poradziły sobie wszystkie, ale zjawisko było wysoce ciekawe, a jeszcze ciekawsze było, jak klęły kobiety, co świadczy o statystycznie słabszych nerwach u kobiet. Bohaterski Mąż skoczył do wody gdy jednej kajakarce uciekło wiosło. Gdyby nie jego refleks, ona by nigdy wiosła nie dogoniła i musieliby zabulić kaucję! Mijaliśmy również liczne krzewy jeżyn i był na nich tylko jeden owoc. My też mamy jeżyny spod Płocic, ale nasze jeżyny są dalekie od owocowania.

Wróciliśmy do domu i Mąż zaległ. Twierdzi, iż jest słaby i ma na potwierdzenie gorączkę, ale nie bardzo wysoką. Spał sobie w najlepsze w biały dzień, a my z synkiem wytrzepaliśmy dywany, gdyż spodziewamy się gości i musi być w domu idealnie. Dom bez dywanów wygląda o jakieś dwie epoki nowocześniej!

DSCN1749

Sara i Teodor

Cytrynna i Mąż obchodzili wczoraj ostatnią z szeregu Ważnych Rocznic występujących w tym roku. Przypomnę, że wszystkie dotyczą Pięciolecia, natomiast począwszy od 1 marca, każda data tego roku wypada w dokładnie taki sam dzień tygodnia, jak 5 lat temu. Ponadto również Wielkanoc wypadła w tym roku dokładnie tak samo jak przed pięciu laty, co, o ile nie zmieni się sposób jej wyznaczania, za naszego życia już się nie powtórzy. Wielkanoc jest tu istotnym punktem odniesienia, ponieważ od Wielkiej Środy wszystko się zaczęło.

 Ostatnią rocznicą było pięciolecie zaręczyn. Nie były one wprawdzie żadną niespodzianką dla Cytrynny, ponieważ wspólnie wybrano pierścionek i podjęto decyzję. Początkowo planowano uroczystość na półrocze (4.10), jednak atmosfera nie była dobra w owym dniu i ważne wydarzenie odwleczono. Ponieważ odwleczony dzień (również symboliczny) był sobotą, to starający się o rękę panny przybył do jej rodzinnej wioski. Zjadł obiad u jej babci (słynne ruskie pierogi babci Zosi, niedoścignione i z niczym nieporównywalne) i udali się razem do przyszłej teściowej po drodze kupując kwiaty, bo pomyśleli, że tak wypada. Kupione kwiaty spadły podczas zdejmowania butów i jednej z różyczek odpadł łepek, ale zaradna przyszła oblubienica zamontowała główkę z powrotem za pomocą rozprostowanego spinacza. W tym dniu powstał pamiątkowy talerz zaręczynowy, którym podzielili się po połówce rozłączając obie części aż do dnia Ślubu.

Niestety, mimo wczoraj występującej okrągłości rocznicy, nikt nie był skłonny umożliwić małżonkom jej obchodów. Dziadkowie swojego wnuka bardzo chcieli widzieć go na wsi, gdyż bardzo dokładnie wystrzygli trawnik i być może nawet wypolerowali ździebełka trawy, aby nie pokaleczyły maluszka. Do tego pogoda była taka jak nie bywa w październiku. Pojechała więc rodzina na wieś do dziadków z zamiarem pozostawienia utęsknionego stworzonka przodkom i udania się w miejsce odległe na symboliczne pierogi. Pomysł nie spotkał się z aplauzem, ponieważ dziadkowie liczyli, że pobędą razem a nie, że ich obecność zacznie się kojarzyć dziecku z nieobecnością rodziców.

Mimo początkowych sprzeciwów syn został, a rodzice odjechali. Symboliczne pierogi miały mieć miejsce w Węsiorach, gdzie zadzwoniono uprzednio celem upewnienia, że nie odbywa się tam żadne wesele. Najkrótsza droga do owych Węsiorów wiodła przez Płocice. Była to droga, którą wedle googli nie przejedzie samochód. Lanos jednak przejechał. Zresztą nie pierwszy raz i nie on jeden, mnóstwo grzybiarskich aut po drodze minięto. Nie godziłoby się nie zatrzymać w Płocicach. Był to pierwszy pobyt Cytrynny i Męża w tamtejszym zagajniku bez Stasia. Ktoś szczegółowo wysprzątał wszystkie grzyby, lecz oni mimo to zebrali 3 koźlaki i jednego prawdziwka. A było to już sobotnie popołudnie. Gdy odjeżdżali, na parkingu przy rynku głównym stał inny Lanos i czekał na swoją piknikującą rodzinę.

Kolejnym przystankiem były Bałachy, maleńka wioseczka ze sklepem, w którym kiedyś w czerwcu kupili sobie ogórki małosolne. Tym razem zakupiono sugusy, cukierki przez oboje kojarzone z dzieciństwem oraz sok marchwiowy, bez którego nie odbyła się jeszcze żadna wycieczka. Następnie Lanos pomknął przez Lipusz, drogą którą swego czasu cała rodzina jechała w poszukiwaniu jeziora. Droga jest o tyle interesująca, że jest naprawdę wąska i co jakiś czas na poboczach znajdują się zatoki/wybrzuszenia do mijanek. W końcu, po naprawdę wielu kilometrach, prawie u celu, dotarli do Sulęczyna. W lewo znajdował się Bytów (22 km), w prawo zaś Kartuzy, jedna z trzech stolic Kaszub (33 km)*. Cytrynnie, która na tej wycieczce była pilotem i miała doświadczenie z 20 maja w pilotowaniu na tej trasie, zaświtało, że należy pojechać w lewo. Był to oczywiście wysiłek większy niż włączyć się do ruchu w prawo. Po około 12 km okazało się, że wysiłku tego dokonano na próżno, bo zmieniła się już gmina i zaczęło zanosić się na to, że Węsiory jednak znajdowały się w przeciwnym kierunku od obranego. Potwierdził ten fakt GPS z telefonu. Strata jednak żadna, bo nikomu nie zależało konkretnie na Węsiorach, a zaledwie 10 km przed nimi był Bytów, inne słynne kaszubskie miasto, raz już odwiedzone. Nadłożoną drogę wynagrodziły również spektakularne widoki złotej jesieni (naprawdę złotej) oraz samo góropodobne ukształtowanie terenu. Cytrynna użyła przeglądarki w telefonie i znalazła restaurację godną uwagi, bo oferującą w menu barszcz czerwony. Początkowo małżeństwo zamierzało zaparkować pod Biedronką, bo lubi parkować pod marketami i odszukawszy cel, dojść do niego pieszo, jednak pod Biedronką już czyhał parkingowy, który sczytał ich numer rejestracyjny swoim automatem do tego służącym. Szybko odpalono więc silnik i opuszczono niegościnny parking. W pobliżu znajdowały się darmowe miejsca parkingowe z miłą scenerią i miłym towarzystwem (srebrzysty Lanos). Wybrana Restauracja Młyn również znajdowała się nadspodziewanie blisko. Chociaż barszcz był niezły, atmosfera nie zachęcała. Na koniec próbowano naciągnąć Cytrynnę i Męża na dwukrotnie wyższy rachunek. Szukali dalej lokalu oferującego pierogi. Mijana pierogarnia miała być oazą i wymarzonym celem, ale okazała się być nieczynna. Pospacerowawszy trochę, zupełnie przypadkiem trafili na niemal magicznie nazywającą się ulice Zaułek Drozdowy, w której znajdował się kolejny lokal z internetu, klub Jaś Kowalski. Miejsce bardzo przyjemne, barszcz porównywalny z poprzednim, czyli dobry, ale daleki od tego kościerskiego. Zaś na pierogi czekali niemożliwie długo- tak długo, że się zdążyli nasycić i przeszła im ochota na deser (Mąż zjadł czekajki w obu lokalach). Ostatnim przystankiem w bytowskiej randce był Lidl, czyli najbardziej sielskie miejsce (w Lidlach prawie zawsze jest super, nawet w nielubianym Gdańsku, a zawiódł do tej pory tylko Lidl w Warszawie). Zapełniono bagażnik wodami i popędzono do synka. Mgły już opadały i widoczność była żadna, Lanos ma światła przeciwmgłowe tylko z tyłu, ale doskonały kierowca pokonał trudności. Synka zaniedbano i nie podano mu kolacji, a gdy przybyli rodzice, jeść już nie chciał. Bardzo zmęczony, zasnął zaraz po zajęciu miejsca w samochodzie. Cytrynnie i Mężowi rodzice podarowali 5 rydzów, w tym jednego robaczywego. Rydz to jednak coś tak szlachetnego, że i robaczywego się zjada ze smakiem.

Po powrocie do Gdańska, synka przeniesiono do wózka i zabrano na drug etap randki. Otworzył oczka, lecz tylko na chwilę. Do Lokalu Pierwszego wjeżdżali już ze śpiącym. Lokal Pierwszy serwuje najlepszą szarlotkę w mieście (Cytrynna jeszcze takiej nie potrafi), a ponadto jest lokalem od zupełnie pierwszej i wielu kolejnych randek. W międzyczasie zmienił lokalizację, ale zachował swój klimat. Sprzedaje wprawdzie również piwsko, ale w chyba dość wygórowanej cenie 9zl/500 ml, co jednak nie zniechęca amatorów tegoż. Cytrynna zamierzała swoją szarlotkę popić białą czekoladą, ale nie mieli w magazynie. Opuściwszy Lokal Pierwszy, udali się wszyscy we troje do Lokalu Drugiego, który mieści się w miejscu dawnego Lokalu Pierwszego. Stasio spało smacznie, muzyka była cicha i bardzo retro, co sprzyjało spaniu. Mąż nasycił się czekoladą wypitą w Lokalu Pierwszym, Cytrynna jednak, obejrzawszy tamtejszą szarlotkę w gablocie, zdecydowała się na sernik dyniowy. Z uwagi na chłód, spacer, który później nastąpił, był krótki.

 Nikt nie miał już spustu na rydze, zostały więc na niedzielę jako przedłużenie świętowania. Cytrynna obdarowała Męża figurką z serii Lovable Teddies przedstawiającą zaręczyny Sary i Teodora, on natomiast dał jej jedną z brakujących do kompletności płyt Ulubionego Zespołu.

*Według Cytrynny, mającej zresztą kartuskie korzenie, Kartuzy są prawdziwą stolicą Kaszub. Kościerzyna, chociaż jest najlepszym miastem świata, i do tego ma w herbie misiaczka, do tego tytułu nawet nie aspiruje, jednak duże kaszubskie imprezy odbywają się w Gdańsku, który mianem stolicy Kaszub nierzadko jest określany. Tu też mieści się biuro zarządu, a wiadomo, że to o wszystkim przesądza. Zaś mieszkańcy najbardziej północnych krańców Polski stolicą Kaszub nazywają swoje główne miasto, czyli Puck. Z kolei historia  mówi jakoby stolicą Kaszub miało być Wejherowo (skąd pochodziła Cytrynny niedoszła rywalka w wyścigu po serce Męża, w przedbiegach pokonana).

Przywiązanie dziecka do samochodu

Nie wstaliśmy dziś o świcie. Mogłam wstać obudzona Stasim kaszlem i zrobić nam śniadanie. Leżałam jednak czekając aż zasnę ponownie i doczekałam się. Wstaliśmy o 9, wyjechaliśmy z domu po 10 tym samym mówiąc „Adios pełny koszyku”. Oczywiście wcale tak nie powiedzieliśmy. Niczym hazardzista po przegraniu fortuny łudziliśmy się, że będziemy w Płocicach pierwsi. Jak nietrudno się domyślić, ktoś nas ubiegł. Ale tamtejszy dolny zagajnik jest i tak cudowny, chodzenie po nim budzi wspomnienia zeszłorocznych samo-napełniających się koszyków.

Stasio nie skorzystał z możliwości chodzenia po całym lesie. Zamiast tego swoim zwyczajem chodził wokół Lanosa. Sprawdzał, czy wszystkie drzwi są zamknięte i głaskał obłe kształty Zielonego (widoczna na zdjęciu Tonka nie jest tą ulubioną, Cytrynna nie kręci i nie mataczy, lecz na bieżąco opisuje prawdę). Stasio bardzo lubi Lanos. Przypuszczam, że czuje się bezpiecznie w jego obecności, a po cichu sądzę jeszcze, że być może uważa go za trzeciego i to równoprawnego rodzica.

Przechodząc go górnego lasku musieliśmy przerwać tą motoryzacyjną pępowinę dwóch Zielonych. Stasio posadzone na mchu szybko odnalazło się w nowej sytuacji i zaczęło rwać maleńkie grzybki z gatunku trujaczki. Jego zmoczenie spodni dało sygnał do odjazdu. W koszu było wszystkiego 6 prawdziwków i koźlaczków.

Popędziliśmy na benzyniarnię po gaz celem napełnienia jednego z garbów naszego dromadera, tfu baktriana (drugi garb poi się benzyną). Baktrian brzmi jak nazwa jakiegoś leku. Z benzyniarni blisko było do Lipusza, gdzie odnaleźliśmy jezioro, którego nie zdołaliśmy odnaleźć w lipcu. Dziś wystarczyło mieć mapę. Jezioro okazało się być super, ale ja marzłam, gdyż mój polar był mokry, albowiem w auteczku leżał obok butelki wody mineralnej, która dyfundowała przez plastik na zewnątrz. Gdybyśmy nad tym jeziorem znaleźli się przed świtem, nasze kosze z pewnością napełniłyby się rydzami, gdyż było to prorydzowe miejsce. Nic jednak, gdyż tata znalazł dwa wschodzące cuda na działce.

Z Lipusza postanowiliśmy wracać przez znaną w całym kraju Łubianę. Odważyłam się zaproponować Mężowi odwiedzenie słynnych zakładów porcelanowych i propozycja moja została przyjęta. Odnalazłam nawet na aparacie zdjęcie zrobione w salonie Lolinki i zawierające jej serwis kawowy i pomyślałam, że moglibyśmy jej sprawić na przykład drugą cukiernicę do kompletu, ale w szumnie nazwanym „salonie sprzedaży” nie odnalazłam tego wzorku. Odnalazłam za to 12 wspaniałych talerzy w średniej cenie 2,25, których właścicielka zostałam. Aż kwiczę z zachwytu, takie są cudne.

A co z naszymi czubajkami? Są czubajkami, jak było to wiadome, ale 2 dni w lodówce zupełnie je zdewaluowały i nawet nas już nie pociągają. My mamy coś lepszego. Mamy prawdziwą K-A-N-I-Ę. Jest doskonała. Ma odpowiedni pierścień, burą nóżkę (muchomor sromotnikowy ma białą) i, co najważniejsze, pachnie kanią. Osobiście przełaziłam przez płot aby ją zdobyć. No nie płot, tylko dwubarierkę i to nie prywatną, lecz ośrodka wypoczynkowego. Żeby nie było zbyt kolorowo, w domowej butli z gazem skończył się gaz i kania nie miała jak trafić na patelnię.

 

 

 

Hej, bystra woda!

Melduję i donoszę, że odkryliśmy nowe Centrum Grzybiarza. Mieści się ono 6 km za L., prostą drogą na Szludron i przez Szludron. Jest chyba jeszcze lepsze niż słynne na całe województwo Płocice. W Płocicach wczoraj znów był autokar pełen gdańskich emerytów. Nowe miejsce odkryliśmy przypadkiem.

 Jest to ogromna połać lasu brzozowego z sosenką gdzieniegdzie, ale w przeciwieństwie do typowo występujących brzozowych zagajników a podobnie do lasku płocickiego, ściółka tamtejsza głównie z mchu się składa, a nie z trawy i to mech właśnie odpowiada za licznie występujące grzyby. Nowe miejsce nie zostało jeszcze wypróbowane w warunkach bojowych, lecz byliśmy tam wczoraj o 15 i mimo późnej pory, kilka pełnych garści prawdziwego grzyba się zebrało. Dziś z uwagi na sobotę, czyli dzień zjazdu wszystkich grzybiarzy i pseudogrzybiarzy, my sobie grzybobranie odpuściliśmy. Woleliśmy dłużej pospać. A i pogoda nie dopisała. Leje właściwie bez przerw od wczorajszego wieczora. W chwilach, gdy jednak nie leje, to po prostu mocno pada. Wczesnopopołudniowy spacer samochodowy w las wykazał, ze pogoda deszczowa wcale nie odstraszyła amatorów ściółki, przynajmniej nie tych zmotoryzowanych. Podobnież krótkie opuszczenie naszego pojazdu dowiodło, ze ściółka przeczesana została szczegółowo. Tym niemniej na jednym spacerze zakończyć nie mogliśmy, bo aż nas rwało.

Późnym popołudniem, posileni rosołem załadowaliśmy się do auta i pojechaliśmy na krotki spacer. Celem było wczoraj odkryte Centrum Grzybiarza nazywane umownie Szludronem od nazwy pobliskiej wioseczki. Chcieliśmy sprawdzić, jak ono działa w warunkach sobotnich. Droga dojazdowa, wczoraj pięknie ubita, dziś była jednym wielkim błotem poprzedzielanym gdzieniegdzie bardzo głębokimi kałużami. Samo miejsce można powiedzieć, daje radę. Było mnóstwo śladów obecności poprzedników. Ale i dla nas ostało się kilka koźlaków- tych najładniejszych- jasnobeżowych zwanych książkowo pomarańczowożółtymi. Ponadto parę kurek. I na koniec niespodzianka- kilka cennych szlachetnych kani, którym poświęcę osobny wpis. Aby uniknąć powrotu rozrytą drogą, postanowiliśmy odbić w prawo, w kierunku pobliskiej Czarliny.

 Jadąc, odkryliśmy kolejny zagajnik doskonałej jakości, lecz przetrzebiony szczegółowo. Po 3 km czekała na nas tablica z informacją o ślepej uliczce. Potraktowaliśmy ją jako dobry kawał, jako że mapa głosiła zupełnie co innego. Mijaliśmy osiedle ludzkie aż tu nagle drogę przerwał wąziutki most, właściwie zielony mosteczek opatrzony zakazem wjazdu i na wypadek gdyby i on nie wystarczył, okłódkowany czymś w rodzaju blokad parkingowych. Widok samej Wdy wpływającej do jeziora Radolnego, choć urzekający, nie mógł wynagrodzić bezcelowej podróży. Stasio szczęśliwie spało i mogliśmy się deszczem i widokiem dłużej pocieszyć. Cieszenie to nie było wcale dobre, co jednak wiemy dopiero z perspektywy czasu, bo ja przypłaciłam to pogorszeniem stanu zdrowia, a Mąż podwójnie- jego gardło, rano jeszcze bliskie ozdrowienia, padło zupełnie a do tego wygarnia sobie sam głupotę i żałuje, oj jak żałuje.

 

 

 

Gra na podobieństwo chińczyka

Kiedy najlepiej zbierać grzyby? Zupełnie najlepiej to po deszczu, ale abstrahując od pogody, to na pewno nie w weekend. W weekend jest więcej grzybiarzy niż grzybów. Więcej też niż zagajników brzozowych. A w niedziele to nawet więcej niż na Mszy. Czyli próby zbierania mają sens li i jedynie w dzień roboczy, kiedy większość grzybiarzy jest w swoich pracach. A gdzie zbierać? Tam, gdzie wiadomo, że rosną. Bo kiedy nie wiadomo, czy w ogóle rosną, to nie wiemy nawet, czy jesteśmy pierwszymi eksploratorami w danym dniu. Bywają wspaniałe nieodwiedzane lasy, czasem nawet wyglądające na grzybne pastwiska, gdzie ni grzyba, bo tak już jest. Gdyby to była gra planszowa, to fałszywe zagajniki byłyby oznaczone jakąś specjalną kartą, która okazywałaby się różnić czymś od typowego lasu grzybnego dopiero pod ultrafioletem, albo jakoś tak. Gdyby to była gra, to dobrym akcesorium byłyby samochody, innym dobrym utensylium byłby rower. Drużyna grzybiarzy posiadająca pojazdy obstawiałaby wybrany fragment lasu nimi właśnie i odstraszałoby to przeciwników, a przynajmniej oznaczałoby rezerwację, bo pewny siebie przeciwnik bez oporu wejdzie i na teren zarezerwowany. Wszak po ślepawym mieszczuchu wytrawny grzybiarz może przejść i jeszcze kosz napełnić. Co sprytniejsi mogliby pojazdami odstraszającymi obstawić teren jeszcze poprzedniego wieczoru a nazajutrz dojść na miejsce pieszo.

My dziś zagraliśmy w grzybobranie na żywej planszy. Już o siódmej podnieśliśmy niewyspane ciała ze wspólnego łózka (tak, dziecko tutaj śpi we własnym łóżku, już dwie noce!), nafutrowalismy młodszych bananami, starszych bułkami i popędziliśmy do L. Wszelkie ociągania spowodowane były porannym przymrozkiem, który dobrze grzybom nie wróżył. Po drodze minęliśmy parę wczesnych grzybiarzy idących w tym samym kierunku, a oni podczas mijania spuścili głowy w odczuciu porażki. Byli to prości grzybiarze bez utensyliów. Na miejscu jednak okazało się, że ni grzyba! Chłód jako warunek atmosferyczny okazał się być czynnikiem negującym grzyba. Chłód wykluczył grzyba, bo jak głoszą nauki, grzyb do rozwoju potrzebuje ciepła i wilgoci. Staszek jako czynnik losowy postanowił zająć wówczas dowolną ilość czasu. Mianowicie, kiedy nikt nie patrzył, wypuścił ze swej maleńkiej rączki żółto-czerwony samochód Tonka, rzekomo ulubiony, taki, co do którego był przykaz „nie zgubcie, bo to jego ulubiony”. Nie my zgubiliśmy, my jednak szukaliśmy, ale bezskutecznie. A czas płynął nieubłaganie. O dziewiątej(!) padła decyzja by mimo wszystko udać się do Płocic, bo a nuż. I tutaj albo zaszkodziła Płocicom sława mojego bloga, w którym zdradziłam sekretne miejsce ( niniejszym pozdrawiam beneficjentów), albo zadziałało prawo natury głoszące, że gdzie się nie pojawimy (np. opustoszały lokal, bo takie preferujemy), tam zaraz zbiegają się tłumy.

Tym razem dobry wehikuł zapewnił, że mimo przejściowych trudności i utraty cennego artefaktu w postaci żółto-czerwonej Tonki, nie wypadliśmy z gry.  Wypadliśmy za to z lasu, przemknęliśmy przez centrum wsi, minęliśmy rynek i zatrzymaliśmy się w dolnej części kompleksu  grzybiarskiego. Otwarcie drzwi i pasażerowie wysypali się wprost na dywan z prawdziwków. Nie, aż takiego zwycięstwa nie  odnieśliśmy. Płocice jednak szczycą się ściółką przyjazną niemowlakom dopiero zaczynającym chodzić. Niemowlak runął na mech a  rodzice zajęli się poszukiwaniem. Cytrynna zdobyła dwa nieduże koźlaki, Mąż nieporównywalnie więcej. Cytrynna nie jest tak  dobrym grzybiarzem jak Mąż, ale za to nikt tak dobrze nie nosi koszyka jak ona. Tworzą więc zgrany duet grzybiarzy. Nagle na  horyzoncie pojawił się element losowy, oto na trzech kończynach człapała pani Konkurencja. Trzecią nogę stanowił długi kij, służący  zapewne do rozgrzebywania mchu. Mąż jako ten obdarzony skillem spostrzegawczości stanął na wysokości zadania, mimo protestów załadował  niemowlę do wózka, a żonę popędził prędko do górnego kompleksu, aby zajęła teren. Pani Konkurencja zagadywała Cytrynnę o  pochodzenie, a że była życzliwa (pozory na pewno mylą), to i powiedziała, że tu (na dole) nie ma nic, bo każdy tu zbiera, trzeba iść  wyżej. Wtedy Cytrynna schyliła się po swój trzeci grzyb. I tak szły przez chwile równo, a każda myślała jak pokonać tę drugą.  Cytrynna na swych krótkich, lecz młodych nóżkach wbiegła wysoko i poczęła zdobywać teren od góry, pani Konkurencja zaś od dołu.  Nadjechał i Mąż ze Stasiem, dziecko żądało uwagi, czyli było po stronie pani Konkurencji, jednak znalazło jakiś foliowy worek  stanowiący w lesie śmieć i się nim zadowoliło. Małżeństwo zaś zupełnie mimochodem wyparło rywalkę z lasu. Naszły wówczas  Cytrynnę myśli, że pewnikiem pani Konkurencja czai się gdzieś z tyłu, by za pomocą kija zdobyć powoli zapełniający się  koszyk. Innym sposobem byłoby zdobycie bez okazywania przemocy koszyka na chwilę spuszczonego z oka. Bo koszyk, choćby  częściowo zapełniony, stanowi lepsze dobro niż zarezerwowany las. Wszak w lesie może nie być grzyba, a w koszyku każdy widzi.

NIkt tak dobrze nie nosi koszyka jak Cytrynna

Forma tortowa

23 września. Pierwszy dzień jesieni. Poza tym żadna szczególna data. Nikt ważny ani ciekawy nic ważnego ani ciekawego tego dnia nie odkrył, nie odbyła się żadna spektakularna bitwa, nikt znany się nie urodził ani nie umarł. Dla nas zaś ta data jest jakaś pechowa odkąd posiadamy auto. Z tej okazji powstanie tort akapitowy dla naszego zieloniutkiego Lanosa.

Rok 2010. Solidna podstawa tortu. Ze względu na obleganie terminów w urzędzie trzeba się było umówić z dużym wyprzedzeniem na rejestrację nowozakupionego auteczka. Tego akurat dnia Mąż miał mieć rozmowy kwalifikacyjne na intratny doktorat, więc termin wydawał się bezpieczny. Terminem aplikacji zaś był 20 września. W owym dniu rano odbyła się Mężowska obrona pracy stworzonej w tydzień, po niej skompletowaliśmy i posłaliśmy dokumenty, a następnie wsiedliśmy w pociąg do Krakowa, gdzie 2 dni później miał Mąż wygłosić referat wyjaśniający czym jest czas z punktu widzenia matematyki, albo czym nie jest. 21-ego o poranku w parku siedzieliśmy kontemplując jak mili i pomocni byli promotor, panie w dziekanacie, pan od praktyk i wiele innych osób, które do szybkiej obrony się przyczyniły i zastanawialiśmy się, co może nie wyjść. Podłączywszy się do sieci w akademiku dowiedzieliśmy się co. Otóż mimo terminu ogłoszonego na 20-ty, czyli teoretycznie do samej północy, komisja spotkała się z samego rana i nasza aplikacja doszła zbyt późno. W związku z tym odpadły czwartkowe rozmowy kwalifikacyjne i otworzyła się droga do Zakopanego. Jednak spotkanie w urzędzie pozostało. Doszło więc do dramatycznego, pierwszego w historii małżeństwa, rozdzielenia. Mąż odjechał z aparatem do Zakopanego a żona odjechała ekspresem do Gdańska. Jedynym pocieszeniem było, że zieloniutki dostał w urzędzie nowe czyste białe tablice z inicjałami swoich właścicieli i takimi samymi cyferkami jakie nosił wcześniej. Ale tabu zostało złamane. Małżeństwo spędziło dwie noce osobno. Był to pierwszy w historii związku 23. września, w którym nikt nie zrobił ani jednego zdjęcia.

Rok 2011. Gruba warstwa kremu śmietankowego. Sam środek sezonu grzybowego. Udało się więc małżeństwo wraz ze świeżo urodzonym synem do niedawno odkrytego Centrum Grzybiarza w Płocicach. Kompleks ów składa się z rynku- dużej łąki z miejscami do wypoczynku oraz placem zabaw, na której rosną gdzieniegdzie drzewa i gdzie odpowiednio wcześnie przybyły grzybiarz zawsze znajdzie prawdziwka. Albo i kilka. Kolejnym obiektem jest zagajnik brzozowy z dobrą ściółką, sosnami, brzozami, zawsze pełen koźlaków, „czerwonych łebków” a także kurek. Dodatkowe położenie nad jeziorem sprawia, że grzyby mają odpowiedni do wzrostu mikroklimat. O górkę wyżej znajduje się lasek sosnowo-brzozowy stanowiący dopełnienie grzybiarskiego kosza. Po drodze zaś do samych Płocic spostrzeżono przy drodze ogromną kanię, która jako pierwsza zasiliła zbiór z tego dnia. Mąż z poświęceniem położył się w mrowisku aby żona mogła nakręcić film o zrywaniu szlachetnej kani. Jednak aparat nie zaskoczył, zanim mrówki się ujawniły. Gdy małżeństwo plus syn dojechało na miejsce, okazało się, że są spóźnieni znacznie. Na rynku stał autokar, a na ławkach siedzieli emeryci z Gdańska i wypoczywali po udanym grzybobraniu! Małżeństwo, przekonawszy się, że grzyby wymiecione, prędko załadowało dziecię i wózek i popędziło szukać miejsca nieodwiedzonego. Trzymali się prawej strony, ale gdzieśtam odbili raz na lewo, co okazało się być zgubne. Jechali i przez karczowisko, ale nie miało to żadnego wpływu na zawartość koszyka. Nigdzie nic. W końcu z lasu wytoczyli się na odkrytą przestrzeń a oczom ich ukazał się drewniany mostek na rzece. Dla obojga oczywistym było, ze zatrzymają się. Niestety akurat żona karmiła i na tym odcinku prowadził Mąż, kierowca nadzwyczaj porządny. Mimo, że droga wyglądała na nieuczęszczaną a i oni zamierzali zatrzymać się tylko na chwilkę, Mąż zjechał na lewe pobocze. Była to najgorsza decyzja tego dnia. Już wysiadając zauważyli, że stoją w bagnie, lecz mimo to wysiedli. Pogrążyli się wtedy niesamowicie. Wsiadłszy po chwili, ruszyć się już nie mogli. Lewe przednie koło zanurzyło się do połowy, a napęd szlachetnego zielonego rumaka dotyczy przednich kół właśnie. Koła buksowały, silnik rzęził ostatkiem sił i w ogóle. Kalosze na przebranie miała tylko żona, która z kolei była zbyt słaba po niedawnym porodzie, by wypchnąć ponadtonowego Lanosa z bagna, w którym tkwił. Próbowała więc żona wsteczny i gaz do dechy a Mąż popychał brudząc swe zgrabne nogi, lecz równie bezskutecznie. Rozłożyli zatem wózek, załadowali niemowlę i poszli spacerować w stronę zabudowań, aby poznać lokalizację swą i móc wezwać tatę słynącego z wożenia linki holowniczej w bagażniku i posiadania haka, też holowniczego. Zanim pojawił się tata w asyście swej żony, rodzina zdążyła nieco powiększyć zbiór grzybów. Dziecię zaś smacznie spało zamiast napić się mleka na zapas, co również było elementem prowadzącym do zguby. Rodzice nie mogli trafić, gdyż z Płocic kierowali się cały czas na prawo. Małżonkowie wyruszyli im naprzeciw pieszo. W międzyczasie rodzice dzwonili, że wylądowali nawet nad jakimś mostem nad rzeką, ale nie było tam auteczka. Podczas długiej wędrówki naprzeciw rodzicom natrafiono na jeszcze jedną tego dnia cenną kanię. Spotkawszy w końcu rodziców, którzy zdecydowali się czekać w Płocicach, udali się wszyscy do Lanosa. Tata nie używał biegów wyższych niż 2 i nie jechał szybciej niż stary rower, gdyż bał się, że jego mało szlachetne, pozbawione duszy i charakteru auto marki francuz, zrobione w poprzednim wieku i długie jak to kombiacze długie bywają utknie na jakimś wyboju. Co wybój komentował nieżyczliwie drogi, jakimi podróżuje małżeństwo. Dojechawszy na miejsce, zawrócił, zaczepił się o Lanos swoim francuzem, odesłał żonę do wsi co by się zorientowała i podłączył linę do tyłu szlachetnego Lanosa. Lanos jest przygotowany na takie wpadki i miejsce na podłączenie liny ma właśnie na tyle. A może wyraża, że ma w tyle fakt, iż ktoś miałby go ciągnąć? W końcu jest szlachetny i dumny. Mąż siedział w auteczku i gazował na wstecznym, teść siedział w swoim i gazował do przodu aby udźwignąć Lanos a żona kręciła filmy o tym. Francuz gasł raz po raz i rzeczywistą stawała się groźba, że padnie mu akumulator. Teść próbował i tyłem jechać, lecz niespodziewanie zaczęła pękać lina holownicza. Zmieniono taktykę i spróbowano pod trefne koło podetknąć deskę drewnianą znalezioną nieopodal. Nadziei dużych nie było, lecz oto nagle ku uldze wszystkich nadjechała ciągnikiem matka Polka, która się dobrze zorientowała we wsi. Sprowadzony przez nią pan traktorzysta wiedział co i jak i miał łańcuch zamiast feralnej liny. Mąż, który akurat robił jakieś zdjęcia, zdał aparat żonie i wsiadł do zieloniutkiego. Już miało rozpocząć się widowiskowe widowisko, kiedy postanowiło obudzić się Stasio i niecierpiącym zwłoki krzykiem zawołało o mleko. W efekcie nie powstało żadne zdjęcie upamiętniające triumfalny wyjazd z bagna. Osłodą tego dnia były już tylko szlachetne smażone kanie i jeden jeszcze szlachetniejszy rydz.

Rok 2012. Dzisiaj. Spodziewano się malinki mającej ozdobić tort. Miał być to pierwszy bezproblemowy 23 września. Konieczność przejażdżki wydawała się być oczywista. Wróciwszy z Mszy, przebrawszy Stasio w ciepłą kurteczkę i dodatkowe rajtuzki udano się do auteczka. Na cel podróży wybrano Westerplatte, które niegdyś było miejscem pierwszej przejażdżki Lanosa z nowymi państwem. W planach była też i twierdza Wisłoujście którą małżeństwo widziało raz pobieżnie podczas wycieczki tramwajem wodnym. Tuż za rogiem żona przesiadła się z tyłu na przód i pojechali. Były objazdy, było fajnie. Stasio mówiło „bamba” na każde widziane reflektory sygnalizacji świetlnej. Potem Stasio zasnęło, a Lanos dogalopował do parkingu. Pierwszy kwas. Parking okazał się być strzeżony i płatny. 6 złotych za godzinę. Jeszcze przed wjazdem skrupulatna parkingowa spisała sobie dane zieloniutkiego, ale pasażerowie wjechali tylko po to by zawrócić. Westerplatte wcale nie jest fajne. Chodziło o przejażdżkę. Popędzili więc na Wisłoujście. Już prawie byli na miejscu, już wjeżdżali w las i witali się z gąską, już widzieli grzyby na poboczach, gdy drugi kwas- prom kursujący z Wisłoujścia do Nowego Portu nie kursuje już w weekendy. Ale nic to. Znaleźli jakieś ustronne miejsce na odpoczynek dla zielonego rumaka i wysiedli. Żona ostrożnie chciała zatrzasnąć drzwi aby nie obudzić śpiącego dziecięcia. Maliny bywają kwaśne, lecz w tym momencie stało się jasne, że to nie malina wyląduje na szczycie lanosowego tortu, lecz jeżyna i w dodatku niedojrzała. Albo kiwi i to też takie nadpsute. Nie wiedzieć czemu zieloniutki otworzył paszczę i zacisnął zębiska swe na żoninym palcu. Ponieważ zieloniutki nie jest gadżeciarzem i nie dba o takie bibeloty jak centralny zamek, to zatrzaśnięte na małym palcu zębiska (drzwi) pozostały na nim zatrzaśnięte dłuższą chwilę, zanim Mąż obiegł auteczko celem otwarcia paszczy. Tym sposobem palec żony ma teraz taki sam kolor jak cała lanosowa cera. Niestety nie odpadł ani nie okazał się być złamany, więc żona nie dostała nawet statusu niepełnosprawnej i nie została zwolniona z przygotowania tortu akapitowego. A ponieważ w torcie akapitowym okazało się być za dużo kremu, musiała przygotować jeszcze jeden tort- foteczkowy.  Jedyne czego nie zrobiła, to dziecka nie wykąpała.

Tort foteczkowy z maliną, dzieło nieżywiącej urazy Cytrynny

Nałóg grzybiarza

Gęsi gęsiego

Grzybiarz wstanie rano, zrezygnuje ze śniadania, odpali wehikuł i pojedzie do lasu. Całą noc padało, pada i teraz, więc nie ma bata,  grzyby na pewno są. Grzybiarz weźmie Żonę i dziecko, też bez śniadania, popędzi 60 km/h wyboistą leśną drogą do P., aby nikt go  nie ubiegł. Dobry grzybiarz ma swoje miejsca, niezrażony więc mija inne pojazdy rannych ptaszków w nieswoich częściach lasu.  Przybywa na miejsce, pakuje dziecko w wózek, bułka w rękę, daszek na głowę, koszyk w rękę i zapuszcza się. Zapuszcza, ryje  nosem przy ziemi, szuka, patrzy i nic. Kilka kurek. Ale czymże jest kurka wobec Grzyba? O, jest jeden, grzybiarz odśpiewuje pieśń  radości. Nieduży, ale piękny ‚czerwony łepek’ Ukręca nóżkę i jęk zawodu. Nóżka ładna gruba ale kapelusz pod kapeluszem  opróżniony. Pewnie jednak ktoś grzybiarza ubiegł i pewnie tego zjedzonego celowo zostawił, bo miał tyle, że nie potrzebował już  takiego. Grzybiarz niezrażony popycha wózek w górę, w inne partie swojego zagajnika. Znów kilka kurek, już nawet przykryły dno  koszyka. I jest… jest dowód obecności konkurencji- podobny do jadalnego grzyba trujaczek przewrócony i zostawiony. A więc  jednak. Prędko zatem do auta, trzeba odwiedzić inne swoje miejsca. Znów wyścig z czasem, nagle przestało padać. Żona mówi  przekornie, że teraz wszyscy wylęgną i kwestia kto ma najszybszy samochód. Grzybiarz przyspiesza, żona prostuje, że kto ma  najszybszy, a nie kto najszybciej pojedzie. Na szczęście są już na bezpośredniej trasie do swojego zagajnika w L. Droga jest tu  wąska, więc nikt nie wyprzedzi rodziny grzybiarza. Znów prędko dziecko w wózek, szybki marsz, wysokie trawy moczą nogi powyżej  kalosza, deszcz powraca, kurtki i czapki płyną i kolejny zawód. Poza 5 kurkami (słownie: pięcioma!) zagajnik jest pusty. Słynny  zagajnik w L. słynący z najlepszych zbiorów zaraz po zagajniku w P. Mokre są już i uda i bluzki pod niezapiętymi kurtkami. Czas  wracać zanim zmoczonego grzybiarza złapie przeziębienie. Coś jednak nie pozwala. Chwila w samochodzie, ogrzewanie, na pewno  wyschnie, więc mimo protestów skręca w przeciwną stronę i jedzie w nowy las. Gdzieś muszą być grzyby. Gdzieś musiało jeszcze  nie być człowieka. Dzicz zupełna, samochód ledwo przejeżdża, nawet taki terenowy jak Lanos. Grzybiarz pędzi, auto podskakuje i  ląduje niczym na jakimś rajdzie, ale na szczęście trzyma się drogi. Grzybiarz nie na drogę patrzy, lecz na pobocza i głębiej w las. Z  pędzącego pojazdu też można wypatrzeć grzyba. Nierzadko wehikuł staje, bo grzybiarz lub jego żona myśleli, że grzyba znaleźli. Cofają się czasem i 50 metrów, czasem i więcej, bo zanim zapadnie decyzja, ze tym razem zbadają sprawę, to dużo przejadą. Prawie zawsze wypatrzony grzyb jest zły- czy to z racji gatunku, czy z racji stanu. Ale ta nadzieja przy cofaniu za każdym razem równie silna.

Co innego grzybiarz bez wehikułu. Taki to idzie powoli z nosem przy ziemi i wypatruje. Spowalnia spacer, opóźnia, ale znajduje.  żaden spacer w las w sezonie nie może skończyć się bez pokaźnego zbioru. Nawet gdy był to spacer, z którego nie miało być zbioru.  Grzybiarz już tak ma. Dlatego zawsze trzeba mieć przy sobie siateczkę. Gdy nie ma siateczki, może być zapasowe ubranko  dziecka- w nim też można nieść.

Grzybiarz może wiedzieć, ze grzybów nie ma, może wiedzieć, że już za późno żeby były, może być cały mokry i nawet mieć tego świadomość, a może  nawet mieć już pełen koszyk, ale hipotetyczna możliwość zebrania nowych grzybów działa jak narkotyk.

Grzyby nam padają!

Jesteśmy na wsi i nie jesteśmy tu po to, by odpoczywać. Przyjechaliśmy pracować, bo Mąż sfiksował i ani minuty dłużej w Gdańsku wytrzymać nie mógł. Po przyjeździe- wczoraj załapaliśmy się z wyspanym Stasiem na ognisko u sąsiadów. Nadchodzi pełnia, więc gwiazd mało widać było, ale był bardzo towarzyski pies i sam księżyc i Stasio osiągało pełnię szczęścia. Następnie po dwóch godzinach od uśpienia Stasio doszło do wniosku, że  dalej spać będzie tylko pod warunkiem, że matka pójdzie z nim do łóżka. Ja się łudzę, że to ząbkowanie, ale Mąż, który ma za sobą lekturę tego wariata Zygmunta F., wie, że to kompleks Edypa. Na szczęście tutaj jest łózko, w którym mogło Stasio ten szantaż uskuteczniać bez wyrzucania ojca na podłogę/materac.

Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od Kuby Sienkiewicza przy śniadaniu. Ja jeszcze dziecko ubierałam na piętrze, gdy z dołu zabrzmiała muzyka i Stasio, usłyszawszy muzykę, rozpoczęło niemowlęcy taniec radości. Po szybkim śniadaniu wyjechaliśmy na grzyby. Grzybów nie było poza kilkoma kurkami, które później wzięły udział w obiedzie, ale był las. Las z miękką ściółką w sam raz dla raczkującego bobasa. Później plac zabaw z genialną przykrywaną piaskownicą, której pokrywa po złożeniu robi za ławeczki dla rodziców. Następnie rzeka z lodowatą wodą- zbyt zimną na kąpiel dorosłego, ale w sam raz, by zadowolony bobas się potaplał. Kolejny las, w którym Stasio zmrużyło oko, lecz tylko do czasu, aż rodzice się oddalili w poszukiwaniu grzyba. Na koniec było i jezioro z pomostem, na którym wszyscy odpoczywali. Stasio gapiło się na żaglówki, ojciec wylegiwał, a matka podziwiała blask wody i próbowała bezskutecznie uchwycić go na zdjęciach. Po powrocie i po obiedzie matka zajęła się opróżnianiem dziecięcej szafy z za małych ubranek i doszła do wniosku, że można dzięki temu Stasiowi przypisać mniejszą szafkę, a większą zaanektować dla siebie. Ojciec w tym czasie pracował a Stasio robiło ‚brum brum’. Koło 19 wszyscy poszli na spacer, na którym dziecko wbrew planom rodziców zasnęło. Na szczęście nie przeszkodziło to we wczesnym zaśnięciu ‚na noc’. Dziecko śpi a rodzice mogą zabrać się do pracy. Jutro deadline kolejnych kilku Bardzo Ważnych Spraw.

Na uwagę zasługuje znaleziony na działce grzyb. Jedyny, ale wart bycia jedynym. Grzyb jest marki Prawdziwek i mierzy 16 cm na wysokość. Jego kapelusz jest elipsą o średnicach 17 i 20 cm. Jest zupełnie zdrowy, jędrny i nienaruszony. Nóżka aż pękła taka była nabrzmiała. A po uśpieniu dziecka i przebrzmieniu płyty usypiającej  zabrzmiała prawdziwa muzyka dla uszu grzybiarza. Oto spadł deszcz i podlał wysuszoną ściółkę. Deszcz nie jest wcale mały. Matka, usłyszawszy ową muzykę, zwróciła na nią uwagę ojca, a wtedy ten rzekł ‚grzyby nam padają’. Minus jest taki, że nie będzie wylegiwania jutro.
Z miłych rzeczy to jeszcze mamy kreta na trawniku. Znaczy pod ziemią. Kret ma miłe aksamitne futerko i zarośnięte oczka. Dziś o poranku wyjrzawszy przez okno zobaczyłam ślady jego wizyt. Miło jest mieć kreta. Szkoda, że właściciele trawnika i inni bywalcy domu się nie ucieszą. Krety są milutkie.