Browar do kiszenia ogórków
2013/05/24 6 Komentarzy
Cytrynny nie traktuje się tu dobrze. Dziś wieczorem na przykład została obdarta z własnego laptopa, gdyż inni, ważniejsi i silniejsi, potrzebują go. Są to osoby tak ważne, ze mogą sobie wziąć i laptop i wszystkie dyndające w pokoju kable od internetu i Cytrynna, jeśli koniecznie zechce pisać, to sobie może- w bardzo niefajnoklawiaturowym laptopie rodziców z jeszcze gorszą myszą, a ponadto żeby wysłać swój tekst (bardzo ważny) w internet, będzie musiała udać się do Staszka pod łóżko, gdyż on pilnuje ostatniego z kabli.
Bardzo ważne jest, żeby akurat dziś pisać, bo jest bardzo dużo zasmuceń i bulwersów. Ot, chociażby że około 21:30 biły dzwony w wielu okolicznych kościołach. Biły dla beki, bo mamy dni miasta i noc restauracji. Wcześniej wyły syreny, potem biły dzwony. Dzwony biją na ogół gdy dzieje się coś ważnego lub strasznego, a czasem dla beki.
Albo taki Staszek, co to jest mały. Zaciąga nosem i robi wokół tego aferę, a Cytrynna ledwo oddycha, ale nie może nawet zlegnąć, bo gdy ona zlegnie to odezwą się głosy pretensji, że demotywuje innych, którzy zlegać nie powinni.
Kolejną kwestią jest, że mimo opłacenia zamówienia blisko tydzień temu, nie nadszedł nowy Marcin Wolski, na którego to Cytrynna ma chrapkę, bo lubi wolskie pisanie i jego przemycanie wśród sensacji wątków kościelnych. Wolski pisze i ktoś go czyta, a przesłanie samo idzie. I niektórych (na przykład takie Cytrynny) cieszy. Do wtorku nie nadejdą też i kalosze z Igglem Pigglem, którego to Staszek bardzo lubi i którego lubią jego rodzice odkąd synek miał dwa bodziaki z tymże. Brak kaloszy to inna para kaloszy, ale we wtorek czeka nas przymusowy wyjazd sanatoryjny na wieś bo akurat się wieś zwalnia i tylko głupi by nie skorzystał. I buty z gumy by się przydały.
Kilka dni temu nadeszły zamówione kilka dni wcześniej naklejki informujące kierowców, że źle zrobili. Od razu wypuściliśmy się wieczorem na miasto w poszukiwaniu takich nieświadomych kierowców, ale widać im ciemniej, tym łatwiej im przestrzegać przepisów i sawła wiwru, bo nikt nie zaparkował źle. Bardzo chciałam nakleić choć jedną, bo wiadomo- frajda jak nie wiem co, ale umiem powściągać takie emocje. Dziś nie musiałam powściągać, bo trafiła się wyśmienita okazja do rozładowania życiowej frustracji. Popychałam akurat własny wózek z własnym synem, którego odebrałam od własnego Męża z zajęć ze studentkami (podobno robił tam furorę, ale na mój widok sam wszedł do wózeczka) i szłam chodnikiem, aż nagle się okazało, że skończyło się przejście, bo zatarasował je pewien francuz w dość ładnym, prawie kobaltowym kolorze. Mi tam się udało go wyminąć wjeżdżając wózkiem na znajdujący się 25 centymetrów wyżej trawnik, ale okazja do obdarowania francuza naklejką była!
Należy także wspomnieć, że aby móc popchnąć wózek na francuza musiałam z tym wózkiem przejechać się uprzednio tramwajem. Była to godzina poza szczytowa i ruch w komunikacji nieduży. Były nawet wolne miejsca, ale akurat nie w przestrzeni z łatwym wjazdem dla wózka. W owej przestrzeni na fotelikach oznaczonych znaczkiem foteliki z krzyżykiem siedziały dwie wypacykowane laski i gawędziły wesoło w ogóle nie myśląc, że jedzie matka z dzieckiem i to dziecko usiłuje wyskoczyć z wózka, a matka musi utrzymać równowagę dla siebie, dla wózka i jeszcze dla tego wyskakującego dziecka. Gdyby chociaż mogła przykucnąć tam, gdzie one trzymały nogi i od frontu zagadywać dziecko co by siedziało… Ale nawet tyle nie mogła. A dziecko jak to dziecko, nieświadome, że robi źle, szczerzyło się do tych lasek! A one między sobą komentowały szeptem wrażenia z podrywu. I nie wstały aż do chwili gdy wysiadły. A abstrahując od matki z dzieckiem, to wsiadali też ludzie starsi i ich także laski ignorowały.
Wszystko to jednak nic w porównaniu z zawodem jaki może sprawić osoba bliska i raną jaką taka osoba zadać może. Zbliża nam się koniec czasu płodnego. Jest to dla nas zawsze duże święto, które celebrujemy, na które czekamy, z okazji którego idziemy na jakąś randkę (choćby i z synkiem) i z której to okazji dostaję zawsze jakiś malutki prezent. Każdy taki koniec czasu płodnego jest magiczny niczym Pierwszy Raz. I oto zjawia się przyjaciel domu, człowiek (do tej pory) wysoko ceniony, choć nieżonaty i nie rozumiejący magii, przekonany, że mąż to po prostu ktoś, kto kupił browar, przepłacił oczywiście ale za to może mieć piwo kiedy chce i mówi ktoś taki mężowi (a mąż zapominając, że ma do czynienia z księżniczką, powtarza to żonie): „no to idź pan zakisić ogóra”. Jestem oczywiście przewrażliwiona, skoncentrowana na sobie, neurotyczna i tak dalej, ale nikt nigdy nie zrobił mi czegoś tak bolesnego i to tak małym wysiłkiem. Nie miewam gul w żołądku ani przełyku. Nigdy. Dziś mam przez cały dzień. Można obrzydzić ogórki kiszone i zabić całą magię w jednym. Jak ją odzyskać?
Najnowsze komcie