Trudno jest być Cytrynną we własnym domu. Na blogu jakoś lepiej to wychodzi. Cytrynna z bloga to i książkę poczyta, i ciasteczka upiecze i przetwory zrobi. Dzieckiem się zajmie, wpis codziennie napisze, w międzyczasie postudiuje i szyje sobie i nie tylko sobie masę ubrań. Do tego Mąż Cytrynny-blogerki jest z niej szalenie zadowolony i nie zamieniłby na żadną inną.
Rzeczywistość jest dokładnym przeciwieństwem Cytrynny-blogerki. Cytrynna zza ekranu jest wrakiem swojego alter ega. Do tego codziennie boli ją głowa. Czasem bardziej, czasem mniej. W ostatni piątek bolała jak-nie-wiem-co, więc o 18 poprosiła swojego Męża, by wrócił do domu, bo nie kontrolowała co się dzieje i odpływała, a synek w tym czasie hulał i buszował. Mąż miał wówczas przepracowane zaledwie 4 godziny, gdyż przedtem pracował gdzie indziej. Miał tez inne zaległości i Cytrynna wiedziała, że w żadnym razie nie powinna, ale nie mogła inaczej. Mąż przyjechał i zjadłszy obiad, który ostatnim swym tchnieniem przygotowała mu umierająca żona, zabrał synka i udał się wraz z nim oraz z przyjacielem do Sopotu, z którego dopiero co wrócił. Przyjaciel udawał się tam na wernisaż swojego sąsiada, któremu to sąsiadowi wypadało się pokazać (pokazać miał się przyjaciel, a zobaczyć go sąsiad, czy sąsiadowi wypadało się pokazać i komu to już inna kwestia). Do chłopców dołączyła na miejscu ich wielka wspólna miłość licealna- M., która jest już bardzo stara, a nie ma jeszcze ani ślubu ani dziecka. Podobno bawili się w lokalu na plaży, a M. się świetnie odnalazła przy synku. Mąż i syn wrócili po 23 do domu pozwalając Cytrynnie dogorywać w spokoju przez cały wieczór.
Weekend rozpoczęto w sobotę o 10 wyruszając na targowisko. Mąż miał plan po szybkim spacerze pojechać na 8 godzin do pracy. Biedna Cytrynna oberwała sowicie za to, ze nie wyruszono z domu o dziewiątej. Nie była oczywiście winna, była zwyczajnym kozłem ofiarnym, w dodatku mdlejącym z osłabienia i awitaminozy oraz dysharmonii. Zmuszono ją by uciekła się do łez. Przez cały kiepściutki spacer rozważano różne opcje spędzenia reszty weekendu. Ostatecznie Mąż poszedł do biblioteki pracować, synek poszedł do dziadków na obiad, a Cytrynna dostała czas na szybkie spakowanie się. Zajęło jej to cały zaofiarowany czas, czyli 2,5 godziny, ale znów nie była ani trochę winna. Cały czas kręciła się w kółko jak to robią biedactwa za własnym ogonkiem, a przecież wiadomo, że nie ma (już) ogonka. Wyglądało to tak, że poszła po zakupy, ale przy bankomacie się okazało, że nie ma przy sobie karty i wróciła po nią. Wróciwszy wzięła klucze od autka by je przeparkować, gdyż widziała dwa wolne miejsca, ale przyjechawszy się okazało, że nie ma ni jednego. Zrobiła dwie pętelki i postanowiła zaparkować na własnym podwórku, co nie całkiem legalne jest (!), ale w sobotę akurat małym ryzykiem obarczone. Poszła kupować, ale garmaż z ulubionymi pierogami z mozzarellą i pomidorami nie był już czynny. Przeszukała całą halę, ale był tylko jeden inny garmaż i do tego podły. Odstała w kolejce po szyneczkę, po czym okazało się, że pani od właściwego garmażu wróciła przeliczyć pieniądze i w przypadku posiadania odliczonej kwoty gotowa była nawet pierogi sprzedać. Taki mamy kapitalizm! Cytrynna wróciła do domu z zakupami i czekały na nią wówczas gigantyczne truskawki do skoktajlowania oraz góra naczyń z całego tygodnia (oczywista wina Męża, który wymaga obiadów po 22, kiedy to nikt już nic nie zmyje) do zmycia. Właściwego pakowania był może kwadrans, ale biedna Cytrynna dostała łatkę powolnej i wręcz ślamazarnej.
Wyruszono tak, by synek zasnął w auteczku i on skorzystał skwapliwie. Rodzice mieli też popas z wykorzystaniem półtoralitrowej butelki przedniego koktajlu truskawkowego. Po popasie trzeba było zawrócić na 15 na wąskiej drodze. Mąż pilnował by kierowniczka nie wjeżdżała kuperkiem w pole, bo szkoda zboża a przód sam zapadał się w obniżoną względem drogi łąkę. Noga sprzęgiełkowa pracowała tak, że potem nie była w stanie chodzić, gdyż cały organizm był mocno zdemineralizowany. Na miejscu wypakowawszy jedzenie zignorowano fakt, że Cytrynna wypiła tylko poranną herbatę (JEDNĄ!) i pojechano dalej. Odbyto wyczarterowany rejs rowerem wodnym na jezioro Jelenie. Po powrocie do domu w końcu polała się upragniona herbata i odbył się króciutki spacerek po okolicy. Na zakończenie spaceru syn w złości swojej oderwał tablicę rejestracyjną z zieloniutkiego, gdyż nie otrzymał na czas kluczy, które chciał. Cytrynna odpłynęła zanim w ogóle sięgnęła po książkę (a czyta otrzymanego przed premierą Gliniarza). Z racji jej wczesnego odpłynięcia małżonkowie zamienili się stronami łóżka tak, aby Mąż miał swobodny dostęp do lampki. Nowy układ bardzo się spodobał obojgu i został przyjęty na stałe*. Cytrynna ostatnio regularnie odpływa wcześnie, co powoduje, że małżeństwo prawie się nie widuje i jest jedną z przyczyn ciągłych wontów Męża.
W niedzielę Cytrynna obudziła się po raz pierwszy bez bólu głowy. Synek na Mszy był zadziwiająco długo zadziwiająco spokojny. Pod koniec zajął się przysypywaniem lali ziemią, ale nie było to nic nadzwyczajnego, gdyż gorsze rzeczy lali robi. Dla misiów pozostaje z szacunkiem. Podczas Komunii zaproponował swoją lalę pierwszej dziewczynce we wsi, ale ona odmówiła. Wówczas cisnął ją brutalnie na koci łeb (lalę cisnął, dziewczynce nic nie zrobił).
Po szybkim i przedwczesnym obiedzie rodzina udała się na spacer na bagienka koło Wdzydz, którego to miejsca od wiosny poszukiwali bezskutecznie, a które odwiedzili tylko raz zeszłego czerwca. Tym razem udało się je odnaleźć. To tam spędzano poprzednie Mężowskie urodziny wśród deszczu, jagód i szuwarów. W wózku jechały słoiki na jagody, ale jagody nie chcą dojrzewać. Znaleziono kilka kurek, ale kilka to za mało… Był plan dokładnego poznania lokalizacji odnalezionego z trudem miejsca, ale kiedy rodzina dotarła do łódki na brzegu jeziora, synek zamoczył buty i tym samym skrócił spacer. Tym niemniej wraz z ojcem żwawo wybierał z łódki wodę jak jeden Mąż, a tylko jeden z nich Mężem jest. Po szybkim postoju w domu i zmianie butów, odjechano dalej w las na synowskie spanie. Znów liczono na jagody i poziomki (wszak był to zupełnie inny las), ale tych pierwszych ani śladu, a tych drugich 3 sztuki.
Ponieważ nikt nie wziął książki, trzeba było ze śpiącym spacerować tak długo, aż najwytrwalsze z wytrwałych Cytrynn miały dość. Pogoda była do kitu i do niczego. Niby nie trzeba było zapinać polarka, ale nie było też słońca i odechciewało się wszystkiego. Gdy synek wstał, poprosił o sucharek i z tym sucharkiem udał się usiąść na polar celem zajęcia miejsca, na którym miejsce zwolniła akurat matka. I usiadł zadkiem na tym polarze zupełnie jakby robiło mu różnicę gdzie siada!
Następnie Cytrynna powiozła rodzinę na ambonki. Mąż od dawna miał na ambonki ochotę, a zawsze trafiali w okolice o zmierzchu i przy brzęczeniu komarów, więc tym razem miało być lepiej. Już pierwsza z dwóch ambonek nasyciła co starszych. Cała rodzina wspięła się, ale Cytrynna czuła, że drabina się trzęsie i jako jedyna rozsądna się wycofała. Reszta też się z czasem wycofała, ale najmłodszy uznał, że wchodzi się przednio i wchodził raz po raz aż do osiągnięcia czterech wejść. Ojciec musiał chodzić za nim, gdyż synek na razie nie potrafi z ambonki zejść (o asekuracji podczas wchodzenia nie wspominam…). Nikt nie miał ochoty małemu osiłkowi pokazywać drugiej ambonki.
Wciąż trwały dyskusje, czy opuszczać wieś w niedzielny wieczór, czy w poniedziałkowy brzask, czy może w poniedziałek pracować w lesie. Postanowiono o poniedziałkowym ranku jako konsensusie. Wyprawienie się z domu przebiegło względnie nie najgorzej, ale pogoda była idealna i niektórych ciągnęło by nie spieszyć się do pracy. Przejechano przez Juszki, ale nie było kóz. Rozbito mini piknik na pomoście nad Strupinem, ale nie było fajnego prowiantu. Synek pomoczył ciałko w jeziorze i złapał ślimaka gołymi łapeczkami! Powrót odbył się tylko dlatego, że Cytrynna była głodna, ale jej głód musiał się schować gdy okazało się, że na Juszkową łąkę wyszły już kozy. Synek oczywiście nie miał żadnego urazu po ostatnim i nawet oferował im szyszki. Radośnie też zaglądał do kurnika, w którym kokoszka popędzała maleńkie kurczątka.
Nie będę opisywać jaką to brawurą wykazała się Cytrynna omijając korek w Gdańsku, bo nie pasuje to do kreowanego tu obrazu wyleniałej, niezdarnej, nieudacznej i powolnej Cytrynny bez energii życiowej i refleksu. Ale wykazała się. Niczym zawodowy taksówkarz i jeszcze lepiej. Istotniejsze jest wspomnienie o spacerze niedzielno-wieczornym ulicą Jeziorkowo we wsi naszej. Szliśmy we trzech, a w zasadzie we dwóch. Najmłodszy nie szedł, lecz jechał. Ja miałam bluzę czerwoną, a Mąż koszulkę, też czerwoną z myszką Mickey. Jest to damska koszulka z Ameryki. Wzięłam ją kiedyś od mojej koleżanki, która koszulkę wyrzucała, a Mężowi podeszła, gdyż go wyraża. Nosi koszulkę tylko we wsi i jest sielska. Poza tym Mąż wyglądał jak frik, gdyż nie goli się i hoduje zarost by przyciąć go na Rumpelstiltskina. Szliśmy tak, aż nagle za nami rozległo się wołanie: „geju!”, czyli radosny człowieku. Wołanie wydobywało się z niezmutowanej jeszcze krtani chłopięcej i dolatywało z daleka. Pomyśleliśmy sobie, że ktoś miło kogoś woła i szliśmy dalej nie oglądając się. Po chwili wołanie powtórzyło się, a ponieważ nikomu z nas nie przyszło do głowy, że to może do nas być, wołający dowołał „ty w czerwonej koszulce, do ciebie mówię”. Mąż bardzo chciał zareagować, wszak jest radosny, ale mieliśmy dużo do przejścia. Zresztą po chwili odarto nas ze złudzeń, gdyż do zawołania per ‚radosny człowieku’ dołożono jeszcze odezwę ‚pedale’, która już nie jest tak jednoznacznie miła i wskazywałaby raczej, że i pierwsze zawołanie nie miało wcale miłym być. Moglibyśmy się zasmucić, ale jako urodzeni optymiści doceniamy, że są jeszcze ludzie i miejsca, dla których pedał wciąż jest największą obelgą jako było to i w naszym dzieciństwie.
*Nowy układ jest tak naprawdę starym układem, bo od zawsze spali tak po staremu, aż nagle Mąż dostał bezsenności. Wówczas aby miał swobodny dostęp do lampki w Gdańsku, zamieniono się stronami i wysłano Cytrynnę pod ścianę. Aby móc spać tyłem do aktualnego łóżkowego partnera, bo Cytrynna sypia zawsze tyłem do partnera, musiała się biedaczka przestawić na spanie na lewym boku, chociaż całe swe świadome życie sypiała na prawym. Aby uniknąć niedogodności układ przyjęto wówczas w obu miejscach. I nawet gdy Mąż opuścił łóżko i poszedł na materac by nie budzić śpiącej żony gdy sam spać nie mógł, ona zawsze trzymała się swojej strony żeby miał miejsce gdy zechce wrócić, mimo, że zaznała spania samotnie na środku łóżka i wie jaka to rozkosz:)
Najnowsze komcie