Uratuj nas

Miał to być niemal leniwy dzień. Jedyne, co miałam zrobić, to dosmażyć drugi etap konfitury z morel bez żelfiksu i zapakować w słoiki. Około 14 jednak uznaliśmy wraz ze Stasiem, że przydałyby się owoce jakieś w domu i wyruszyliśmy. Pospiesznie zrobiłam listę zakupów potrzebnych do barszczu, bo dostaliśmy niedawno przepis na TEN barszcz z Kościerzyny, więc w leniwy dzień można go zrobić. Trudno o tej porze roku zdobyć buraki, ale jedno stoisko- moje ulubione zresztą- miało. Stoisko jest ulubione, bo sprzedaje na nim dwóch facetów, którzy są uprzejmi, nie dają zepsutych owoców i nigdy jeszcze nie zagadnęli. Kiedyś miałam inne ulubione, ale gdy zeszłej wiosny wyskoczył mi brzuch, rozpoczęły się pytania i opowieści. Omijam je szerokim łukiem, nigdy nie zapuszczam się w tą alejkę.

 Kiedy jednak przechadzaliśmy się ze Stasiem, po wszystkich pozostałych alejkach poszukując buraków, ujrzeliśmy (w sumie nie wiem, czy Staś też ujrzał, bo akurat obrabiał pluszowego misiaka) kosz porzeczek czerwonych. Napis wieścił, że jest ich 3 kg i że 7 złotych kosztują, ale nie wiedziałam, czy cena dotyczy kosza, czy kilograma. Za kilogram to jednak żadna okazja. A ważne jest jeszcze, że nie miałam w domu żadnych nadmiarowych słoików, potrzebne do morel miała mi tez przywieźć mama. Obeszłam stoiska przy hali dwa razy szukając chyba jeszcze truskawek w rozsądnej cenie (nie znalazłam), gdy napis przy mijanych już porzeczkach przemówił do mnie „3 kg, 7 zł, koszyk”, podczas gdy w sąsiadujących koszykach były wiśnie z napisem „x zł, 1 kg”. Porzeczki do mnie krzyczały! Krzyczały „uratuj nas, bo się zepsujemy”. Upewniłam się, że dobrze rozumiem i 7 złotych dotyczy całego koszyka. Dotyczyło. Uratowałam.

Zostawiliśmy ciężkie zakupy w wózkarni i popędziliśmy tak, jak dziurawy chodnik i parkujące na nim auta pozwoliły po cukier żelujący. Przyjechała mama. Stasio przeżył atak zębów, a ja myłam porzeczki, oddzielałam te naprawdę nieliczne zepsute i myłam, myłam. W międzyczasie gotował się barszcz. Barszcz nie jest idealnie doprawiony, ale już wiem, jak go poprawię następnym razem. Mama pojechała, Stasio zasnął, wrócił Mąż, zjedliśmy barszcz i zaczęła się impreza. Mąż przeciskał porzeczki przez ściereczkę, co zostało obscenicznie porównane przez młodych babrających się w pieluchach rodziców do rozdzielania szamba na mocz i kał (konsystencja wyzutych z soku porzeczek jest wymowna). Ja smażyłam morele i wyparzałam słoiki, które zdobyłam poprzez przełożenie resztek różnych rzeczy do miseczek i poprzez opróżnienie szafki u babci z wszystkich słoików, jakie się tam znajdowały. Gdy morele doszły, użyłam nowego, kupionego w Carrefourze za 4,99 lejka do słoików i wlałam je tamże. Żaden brzeg się nie pobrudził. Cudo. Morele są z TEGO przepisu, ale chyba się starzeję, bo dla mnie za słodkie. Po morelach przyszedł czas na porzeczki. Wyciśnięty sok został zmieszany z żelfiksem 3:1 według przepisu i powstała idealnie kwaskowata galaretka. Dla nas ma ona nadzwyczajny smak wspomnień.

Piotr ląduje na blogu, bo żeby były publikowalne zdjęcia, nie zdejmował koszulki i męczył się w ukropie, więc jestem mu to winna.

Kura domowa się realizuje

Wczoraj przez nasz dom (ani dom, ani nasz- mieszkanie rodziców) przeszła fala gości, jakiej nie było u nas jeszcze nigdy czyli 12 osób. Aż krzeseł brakło i Mąż wraz z A. szedł po dodatkowe do babci.

Po porannej wizycie u promotora spotkałam swojego Męża, który, odkąd jest stłamszony zwolnieniem, towarzyszy chętnie. Dobrze, że towarzyszył, bo w Lidlu chcieliśmy płacić kartą banku zwracającego 3% za zakupy spożywcze, a tam jak zwykle- „to nie jest pani karta”. Nie jest. Nie mam swojej karty, bo konto należy do Męża. Jaki seksizm! Co gorsza, moje przedślubne konto zostało uwspólnione. Nie mam nic swojego. Sama po maturze pracowałam na kasie w hipermarkecie (i nie wspominam tego najlepiej). W owych czasach  nakazywano pracownikom sprawdzać, czy płeć osoby płacącej zgadza się z płcią właściciela karty. Jest to jedyny sposób na sprawdzenie, czy karta nie została skradziona bez oglądania dowodu tożsamości, co z kolei naruszałoby nietykalność osobistą, intymność i anonimowość, a może jeszcze coś. Skądinąd ani złodziej nie szedłby płacić kartą, która mogłaby go łatwo wkopać (nieswojej płci) a i osoba poszkodowana zaraz zastrzegłaby kartę, więc kuriozalne jest to mocno i Mąż chce mi napisać upoważnienie do korzystania z karty. Zastanawiamy się także, czy w przypadku kart zbliżeniowych ktoś sprawdza płeć konsumenta, bo przecież tym bardziej powinien (nie ma przecież potwierdzenia w postaci kodu).

Po Lidlu z pełnymi plecaczkami (ja) i obładowani siatkami (Mąż) przeszliśmy na pobliski rynek. Rynek w dzień targowy to nasze odkrycie ostatniego miesiąca. Odkryliśmy jeden na spacerze z synkiem. Ceny są mocno konkurencyjne w stosunku do cen z hali targowej, która jest czynna codziennie i która jest tak blisko domu i do tego umiejscowiona jest na gdańskiej starówce i nastawiona na zyski z turystów. Wczorajszy rynek był ciasny, zatłoczony i bardzo kojarzył mi się z dzieciństwem, kiedy to dziadek mnie na podobny zabierał. I uwaga, kupiliśmy jajka po 20 groszy za sztukę! Gdy opowiedziałam o nich mamie, stwierdziła, że na pewno fermowe. Skąd by nie pochodziły (napis głosił, że są gospodarskie, a w pobliskim sklepie spożywczym jajka kosztują 4 razy więcej i są fermowe po prostu), do ciasta nadały się idealnie. Nabyliśmy też ogromne truskawki, wielkości morel, które początkowo (przed omyciem ich z błota, na dworze i po drodze) były słodkie, potem zaś (po umyciu, w domu) okazały się być kwaśne. I maliny do ciasta zaplanowanego na wieczór- 6 złotych za duży pojemnik, wobec 12 za takowy przy hali targowej! Z malinami wszystko było w porządku i po drodze i w domu. Ciężar plecaka wymusił poprzestanie na tych zakupach, ale w piątek mam plany zakupić hurtowe ilości żółtej fasolki ubóstwianej przez Męża, bo jestem taaaka gospodarna a taniej samemu pomrozić oraz morel, których cena (6 zł) też powala w porównaniu z cenami z hali (10-12 zł). Z morel trzy lata temu usmażyłam dodając miód, cukier trzcinowy i cynamon najlepszy dżem świata. Były go tylko 3 słoiczki a jeden podarowałam jeszcze mamie. W 2010 była powódź i ceny tych owoców wzrosły kilkakrotnie, czyniąc je niedostępnymi jako produkt na dżem. A w ogóle to nie wiem jak mogliśmy żyć w nieświadomości i płacić za owoce i warzywa jak za zboże przez te lata.
Wróciwszy do domu, prędko ubiłam co trzeba na biszkopt czekoladowy i zaczęłam go piec. W międzyczasie topiłam czekoladę i biłam śmietanę na mus czekoladowy. Potem biłam śmietanę na krem do tortu malinowego autorskiego. Miałam doskonały pomysł żeby zmodyfikować przepis na tiramisu o maliny i zastąpić amaretto czekoladą w biszkopcie, ale dla dobrej konsystencji dodałam dużo serka mascarpone i było zbyt serowe moim eksperckim zdaniem. Sam biszkopt chciałam polać wódką malinową, ale niechęć do wódki sprawiła, że dałam jej tylko śladowe ilości i był zbyt suchy w porównaniu z biszkoptem z tiramisu i całość nie rozpływała się w ustach, ale goście rozpływali się, więc efekt osiągnęłam. Na ogół inni mają lepsze zdanie o moich tworach niż ja sama. Całość udekorowałam ładnie, a ładne podanie, to połowa sukcesu. Dobrze, że była N., która tort kroiła, bo ja moimi lewymi rączkami nie dałabym rady. Jeszcze nigdy nie kroiłam tortu. Zawsze mam to szczęście, że jest ktoś sprawniejszy. Chociaż musu zrobiłam podwójną porcję (na 16 osób), podzielona na 14 pucharków wyglądała skromnie, więc tuż przed podaniem położyłam na nim lody, bitą śmietanę, truskawkę, maliny i biszkopcik. Wyglądało prawie profesjonalnie. Sama nie jadłam, bo podawałam, ale podobno zadziwiającym uczuciem było, że lód nagle przestawał być zimny.  O 16, gdy wszystko było gotowe, zabrałam Stasia na spacer, aby babcie odpoczęły i uśpiłam go na tym spacerze. Wróciwszy, przygotowałam szybki obiad dla Męża (ulubiona ostatnio fasolka i jajka sadzone, które uwielbiamy razem, ale nie te za 20 groszy). Przenieśliśmy łóżeczko i zaczęli się schodzić wszyscy.

A  dziś  jest rocznica bitwy pod Kłuszynem, polecam  więc piosenkę Elektrycznych Gitar. Kuba Sienkiewicz jest najbardziej cenionym przez nas twórcą, a a płyta Historia jest najlepszą płytą z naszego płytozbioru, o przepraszam, płytoteki,nie ma słowa płytozbiór.