U nas Wiele i niewiele
2014/08/31 1 komentarz
Odkąd Mąż poznał Gajka, zapałał wielką miłością do fantastyki i archeologii. Przy czym nie miało to aż tak wiele wspólnego z samym Gajkiem, ile z sesją RPG zorganizowaną u nas w zeszłym maju, która to tak naprawdę tę miłość mu tylko odświeżyła. Tym niemniej obaj (Mąż i Gajek) zostali obdarowani przez swoje żony Bestiariuszem Słowiańskim w tym samym czasie. Nie wiem, co tam jeszcze przybywało na półce Gajka, ale wiem, co przybywałoby na naszej, gdybyśmy półkę posiadali ( a nie posiadamy jej wyjątkowo nie z nędzy, a akurat z braku miejsca. Wkrótce zaposiądziemy tyle półek, że hej). Miejsce na książki skończyło nam się dawno temu, teraz książki przybywają na tyłach szaf, rosną w sterty na biurkach (na szczęście biurek jeszcze troszkę mamy). Otóż na „półce” Męża przybyła ostatnio trylogia „Mitologia Germańska-Bestiariusz Germański- Demonologia Germańska” oraz „Labirynty i pulpity” po angielsku (Dungeons and Desktops), czyli historia komputerowych erpegów. Wszystkie te rzeczy dzielą nas niesamowicie, bo odkąd mam więcej dzieci, to wieczorami padam jak mucha (akurat mamy muchę i ona nie chce paść) i nie mam już za bardzo siły na Męża, a on w dodatku stał się niesamowitym nudziarzem! W kółko gadałby o tym, co tam w tych swoich książkach przeczytał. I jednocześnie tylko udaje, że interesuje go w czym quilt jest lepszy od patchworku.
Skupmy się jednak na Mężu. Od zeszłorocznej wizyty w Leśnie Męża niesamowicie ciągnęło do Odr, gdzie byliśmy z rodzicami w 2007. Odry to kamienne kręgi, czyli ciemnota straszna, ale z punktu widzenia archeologii wielka gratka, bo historia, a historia ma aspekty i Goci to coś ekstra. Niestety gaz jest obecnie tak drogi, że każdą wycieczkę musimy starannie zaplanować i nie krążymy po Kaszubach tak niefrasobliwie jak jeszcze zeszłego lata. Mimo to wycieczka do Odr trafiła w zasięg ręki, gdy okazało się, że one wcale nie są tak daleko i w dodatku leżą obok Wiela, które tez jest ciekawe, więc można obie wioseczki połączyć w jedną wycieczkę całodzienną.
Dzień wczorajszy zaczął się wspaniale. Od siódmej do ósmej trzydzieści przekonywałam niemowlaczka, że warto jeszcze pospać i w końcu mi uwierzył. Ja i niemowlaczek sypiamy teraz na wsi na dole, bo ja na ogół wieczorem nie mam siły się wdrapać na pięterko, więc sobie umościliśmy fajny barłóg z kanapy w salonie. Mąż i syn starszy śpią na górze, przez co ja i niemowlaczek rzadziej ich budzimy. I tak oto wczoraj wstaliśmy o 10:30 kiedy to do drzwi zadzwonił pan oferujący miód. A ściślej rzecz biorąc wstał syn starszy i ja. Ursus i Mąż kimali sobie jeszcze do prawie południa!!! Mimo iż południe to już schyłek dnia, to uznaliśmy dzień wczorajszy za najlepszy na wycieczkę sezonu, gdyż wczoraj wcale nie padało. Dziś na przykład padało jak nie wiem co i było duszno a jutro ma nie padać, ale ma być aż ciemno od chmur.
Pojechaliśmy. W Wielu zjedliśmy drugie śniadanie na trawie i zwiedziliśmy kościół jak malowany, po czym ruszyliśmy „na miasto” w poszukiwaniu wody w baniakach, bo tylko taką wlewamy do czajnika, a akurat nam wyszła. Ten kościół to też gratka, bo taki przedwojenny, bombą nietknięty. W Gdańsku takich nie mamy. Kupiliśmy wodę i poszliśmy z nią do samochodu. Niosłam dziecko w chuście, a chusta akurat mi się zwinęła na plecach i źle ciążyła, więc byłam bardzo niezadowolona. W dodatku przejeżdżał APacz*, a Mąż nie zdążył zrobić ostrego zdjęcia tylko nieostre. Sytuacja wydawała się nie do uratowania. Postawiliśmy wodę przy aucie i poszliśmy na pobliską ławkę porozmawiać. Mąż zaoferował się, że kupi mi loda, co miało tę sytuację niby uratować. On poszedł a ja z dziećmi zostałam. Okazało się, że lody na gałki są drogie (3 złote za gałkę!- to tyle co Magnum na promocji w Żabce a nigdy tyle bym na Magnum nie wydała, bo to tyle co jedna trzecia dużego pudełka lodów dobrej jakości) i lepiej było kupić lody w sklepie, więc ja i dzieci ruszyliśmy Mężowi naprzeciw. Kupiliśmy lody w sklepie i wracaliśmy na naszą ławkę. Na naszej ławce coś turkusowiało** z daleka. Ja skomentowałam, że nikt nam nie ukradł wody spod auta, a Mąż skomentował, że synkowego stołka też nie, ale wtedy ja odparłam, że stołek to ja niosę (taki turkusowy, przenośny). I wtedy okazało się, że tym, co turkusowiało na ławce był mój portfel! I nikt go nie opróżnił! Mąż próbował zwalić winę za porzucony portfel na mnie jako na tą, która ławkę porzucała ostatnia, ale to nieprawda, bo ja owego dnia portfela na oczy nie widziałam. To Mąż go tam położył i nawet nie powiedział, że kładzie na ławce. Mąż jest taki nieodpowiedzialny… Mąż mi się za plecami cieszy, że umiem tak obiektywnie przedstawić sytuację. Mąż nie wiem, że napisałam tu też o tym, że na noc nie zamknął drzwi na zamek i każdy mógł mi wejść do barłogu.
Z Wiela udaliśmy się do Odr, które były nieopodal. Na samym parkingu spędziliśmy 39 minut wybierając się spod samochodu, pakując wózek, podgrzewając napoje, czyszcząc ręce i tak dalej. Udział Ursusa w takim opóźnieniu był znikomy i dotyczył jedynie faktu, że to Mąż musiał rozłożyć i spakować wózek, a Mąż jest jeszcze powolniejszy ode mnie. Mąż uważa, że to bardzo denerwujące iż karmiąca może siedzieć w fotelu i twierdzić, że zasuwa, ale akurat nie było tam fotela. Zasuwałam na stojąco. W czasie między naszym przyjazdem a naszym wejściem przyjechała parka z niemowlakiem i weszła niemal od razu, ale wyszła zanim my weszliśmy! Jechali na odludzie i bulili kasę za wejście by wcale tego nie wykorzystać! A za wejście do rezerwatu przyrody trzeba było wybulić 4 złote od łebka, a w środku mieszali ciemnotę z archeologią, ale Mąż i syn starszy jakoś się tam bawili i byli nawet nad rzeką, synowi młodszemu nie robiło, bo siedział w chuście (zakup roku!), a ja miałam jabłuszka oraz nisko słodzone ciastka owsiane domowej produkcji, którymi się karmiłam i też jakoś przetrwałam.
A potem wracaliśmy. Wracanie mejd maj dej. Ponieważ w drodze „do” pokonaliśmy 40 kilometrów, to uznaliśmy, że zaryzykujemy i pojedziemy przez las na Bąk (3km), o którym wiedzieliśmy, że jest na niego drogowskaz w Borsku, co rokowało na ścięcie łuku drogi. Dojechaliśmy do Bąka, ale w Bąku nie było drogowskazów. Prawdopodobnie twórcy Bąka (pierdziuchy jedne***) uznali, że jak ktoś się w Bąku znalazł, to wie po co. Wyjechaliśmy z niego najlepiej wyglądającą drogą i jechaliśmy jechaliśmy jechaliśmy. Drogi były tak dobrej jakości jak w żadnym lesie i lepsze od alternatywnej asfaltówki i każda nazywała się „droga pożarowa numer X”. Jechaliśmy i jechaliśmy. Nie było żadnych drogowskazów, a w lasach, które znamy drogowskazy zawsze są. Po wielu kilometrach pojawiły się dwa drogowskazy: w lewo o treści „Miejsce Postoju Pojazdów 2km” oraz na wprost o treści „Pikowo 1,2km”. Na naszej mapie nie było żadnego Pikowa. Pojechaliśmy licząc, że spytamy kogoś o drogę i nie przeliczyliśmy się. Nieźle wstawiony starszy pan coś tam nam wytłumaczył i potem jeszcze tylko raz musieliśmy pytać o drogę i raz się cofać. Lasy wyglądały jak tereny wojskowe, spodziewaliśmy się odkryć kaszubską wersję Bornego-Sulinowa. Silnik rzęził ostatkiem sił, dzieci spały lub nie spały, zależnie od dziecka i takie tam. Akurat o rzężeniu silnika to nieprawda. A tereny były takie, bo to tereny łowieckie bez ani jednej wsi, widziałam potem na mapie. Zielona czarna dziura w mapie! Ale koniec końców oszczędziliśmy 6 kilometrów na tej jeździe przez las, a gdyby nie jedno zawracanie to byśmy i 10 oszczędzili.
I jeśli chodzi o wczoraj to tyle. Potem była ciepła kolacja, potem Mąż i syn starszy poszli na wieczorny spacer „do marynarza czyli do Pana Jezusa”****, Ursus nagle odpłynął i ja tez padłam jak ta mucha, koło 22.
*o APaczach kiedyś
** Na ogół może się czerwienić, bielić, żółcić, zielenić, ewentualnie czernić i wszystkie te określenia uznaje nawet Firefox. Trudno żeby się pomarańczowiło, chociaż to też kolor natury, a już turkusowieć to naprawdę ciężko.
***W naszym ulubionym serialu najgorszym wyzwiskiem jest „śmierdzidołku”. Bąk to dopiero jest śmierdzidołkiem. I składa się z trzech domów na oko.
****o tym też kiedyś
Najnowsze komcie