O rzut kamieniem
2013/06/12 14 Komentarzy
Spędziliśmy na wsi kolejny weekend. Zaczęliśmy go w sobotę późnym wieczorem po dniu spędzonym przez Męża na wytężonej pracy w pracy, zaś przeze mnie na próbach uśpienia Staszo, które spania odmówiło, w zasadzie po raz pierwszy w mojej matczynej karierze i to przy zachowaniu sprzyjających warunków. Innym odmawia gdy tylko inni próbują (zawsze, lecz z uwagi na rzadkie próby- rzadko), mi jednak nigdy jeszcze. Oczywiście nie zmarnowałam dnia na nieudane próby, lecz puściłam krnąbrnego syna przed telewizor, sama zajmując się Mocarstwem Marcina Wolskiego, gdyż należało mi się to jak psu micha.
W niedzielę, tuż po Mszy, czyli grubo po dwunastej (a byliśmy na Mszy wcześnie…) wyruszyliśmy z naszym przenośnym piknikiem do odległych o rzut kamieniem Juszek. Po drodze dogoniliśmy jełopa z Gdańska, który jechał przez las z prędkością niespełna 20 km/h i rozjuszał Cytrynnę, która siedziała mu na ogonie, a nawet na zderzaku. Nie zatrąbiła jednak bo jest pełna kultury, a on nie zjechał na bok, bo był jełopem. I tak przez całe 4 kilometry… Na tej łące co zawsze spotkaliśmy kozę i koźlę- te co zawsze. Koźlę przez tydzień rozwinęło się tak, ze musiało już być przypięte do pachołka. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Synek i Mąż bawili się w najlepsze z mamą kozą i z małym koźlęciem, które ma już płeć i to koziołkową, a nie kozią. Synek zapodawał trawkę, a Mąż nadstawiał się koziołkowi do zabawy. Koziołek korzystał. Ja też chciałam mieć słit focie, ale zwierzątko poturbowało mi ramię lekko i ugryzło, też lekko, co zniechęciło mnie do pozowania.
Gdy zabawy znudziły się Cytrynnie dość, by nie chciała już tolerować tego, że inni bawią się dobrze, cała rodzina wyruszyła dalej. Pojechaliśmy na plażę nad jeziorem Strupino, gdzie bawiliśmy zeszłej soboty. Stały tam już 3 inne samochody i odbywał się nawet grill, więc objechaliśmy zawracajkę dookoła i odjechaliśmy stamtąd w poszukiwaniu dojazdu do plaży na przeciwległym brzegu, którą to plażę wypatrzyliśmy przez okno. Znaleźliśmy taki dojazd i rozpoczął się piknik. Syn chciał wejść do wody i dostał taką możliwość. Robił pod siebie niczym ptak, który wydala na bieżąco i to było urocze. Stolce zakopywaliśmy w lesie nieopodal, bo to jednak razi wzrok. Dziś zaś usłyszałam od bliskiej osoby, że powinniśmy mieć specjalne pieluchy do wody, bo „zanieczyszczamy jezioro sikami Staszka”. Piszę o tej fizjologii, gdyż był to istotny krok w drodze do postępu. Postęp nastąpił wczoraj, kiedy to synek postanowił sam nieprzymuszany zasiąść na nocniku i wydalić do niego kawałek marchewki. Ucieszyło go to niesamowicie i wiele razy jeszcze na nocnik wracał żeby polać ‚marchewkę’. Radośnie próbował też nurzać stopy w nocniku i roznosić produkty po dywanach, ale matka była czujna i silna. Odkrył naturalną ludzką potrzebę oglądania własnego stolca i zapewne nie będzie go chciał już robić inaczej. Rozpoczyna się era oszczędzania pieluch (i lania gdzie popadnie). Dziecko będzie tańsze w utrzymaniu i można sobie zrobić drugie praktycznie nie zwiększając kosztów. Syn do tej pory od nocnika uciekał i żaden znawca go namówić nie mógł a dziś stało się to siłami natury*.
Synek kąpał się, jadł banany w wodzie i biszkopty na brzegu. Pozwalał ważkom lądować na swojej czuprynie. Uciekał w las porywając ojcowskie kapcie (tak! Mąż nosi klapki i to do skarpet! Jest bardziej polski niż Polak w sandałach i skarpetach!) i gubiąc je po drodze. W pewnym momencie zawołał z odległego jagodziska, bo pokłuł się w stópkę i nie mógł zrobić ni kroku. Zanurzony w wodzie zapomniał jednak, że nie mógł. Rozmawialiśmy ze sobą próbując wymienić jakąkolwiek wadę Cytrynny jako żony, gdy nagle zabrakło miejsca na kolejne zdjęcia w aparacie, a właśnie miał dojść do głosu Mąż sprawiający wrażenie, że ma coś do powiedzenia. Wówczas owa Cytrynna posłała swego Męża do auteczka, by z jej portfela wydobył zapewnioną na taki wypadek zapasową kartę pamięci. Nie trzeba dodawać, że światło dzienne żadnej wady nie usłyszało dzięki takiemu zabiegowi.
Myślałam, że spędzimy nad jeziorem dzień cały. Było rajsko i leniwie, ale w pewnym momencie Mąż zarządził odwrót. Odjechaliśmy drogą, która biegła do Wdzydz. Na drodze spotkaliśmy parę rowerzystów, którzy jechali w parze obiema jej stronami i laska, która jechała niewłaściwą ze stron, w ogóle nie kwapiła się do ustąpienia słusznego pierwszeństwa auteczku. Wymusiła zatrzymanie, po czym zsiadła ze swojego wehikułu i na bok drogi zeszła z komentarzem, żeby wolniej jechać. Cytrynna odparła jej o wiele słuszniej swoją racją. Z Wdzydz udaliśmy się do L. omijając dom szerokim łukiem. Syn usnął w auteczku i dał się przenieść na wózek, więc pozwolono mu spać dalej przez dwugodzinny spacer. Nie było jagód, lecz znaleźliśmy duże kurkowisko. W sam raz na jajecznicę. W sam raz dla owrzodziałych. Potem zaś udaliśmy się do Czarliny, gdzie niegdyś był pomost, na który lubiliśmy przyjeżdżać. Bardzo często, gdy wracaliśmy z Gdańska do domu, Mąż wiózł nas na ten pomost w ciemną noc mimo protestów swojej żony. Tym razem pomost nie nadawał się do wejścia wcale, był zwandalizowany totalnie. Nie załamaliśmy się mimo to i powędrowaliśmy na odległy o rzut kamieniem cypel, gdzie przycupnięto i kamieniami w wodę rzucano. Rzucał każdy. Ustalono pewne sprawiedliwe reguły wedle których kamieniem Cytrynny był zawsze ten, który poleciał dalej. Do zabawy włączył się i synek, którego kamienie jakimś cudem spadały z brzegu do wody ledwo tylko o ten brzeg hacząc.
Następnego dnia wyruszyliśmy nieco wcześniej. Pojechaliśmy do odległych o kilka rzutów kamieniami Płocic, gdzie dawno nas nie było. Zagajnik w Płocicach słynie z grzybów i tak było i tym razem. Zapełniliśmy kurkami pudełko od bułki, z którego trzeba było w tym celu bułkę wyjąć. Pojechaliśmy dalej, gdyż naszym celem był jar Wdy pod Płocicami. Od dawna planowaliśmy tamtędy pójść, ale zawsze albo ktoś spał albo komuś nie chciało się. Tym razem nie spał nikt, a ci, którym się nie chciało, zostali zahukani. Szliśmy, a ze ściółki zaczęły wyglądać do nas kolejne kurki. Przeznaczyliśmy dla nich różową czapeczkę. Nagle i niespodziewanie Mąż ujrzał prawdziwy duży grzyb będący borowikiem. Był to grzyb o kubaturce 6 litrów, gdyż mierzył 20 na 20 na 15 centymetrów. Wzięliśmy go z zamiarem zaszpanowania przed kimś, kto by docenił, lecz ogląd grzyba w domu przyniósł niepokojące niusy- grzyb zsiniał niczym typowy ‚szatan’, co połączone z jego wyglądem wskazuje, że prawdopodobnie był to borowik ceglastopory lub inna niewesoła odmiana. Z żalem odnieśliśmy go do lasu.
Znajdowanie pierwszych grzybów w lesie powoduje, że człowiek przestaje doceniać las i wpada w nałóg grzybiarza. Musieliśmy wybrać moment stopu i zawrócić by synek mógł usnąć. Zrezygnowaliśmy z odwiedzenia znajdującej się o rzut kamieniem Łubiany co by synka nie targać. Zjedliśmy pizzerki w mieście i odwiedziliśmy ulubione sklepy nic w nich nie znajdując. Kupiwszy kosz truskawek, odjechaliśmy przez las. Syn domagał się podawania mu czerwoniutkich owoców i chociaż było późno, ani myślał spać. Zatrzymaliśmy się nad jednym z „naszych” mostków i spotkaliśmy krowę. Krowy są nieco tchórzliwe i chociaż mają siłę pokonać każdego człowieka poza Ursusem, uciekają przed nim na ile postronek pozwala. Ja jestem zaklinaczem krów i mówię do nich zawsze miło o naszych czystych intencjach, ale one zdają się to ignorować. Tym razem jednak krowa mnie posłuchała, uwierzyła w nasze dobre zamiary, zaufała i pozwoliła synkowi dosiąść się na potrzeby słit foci.
Będąc blisko Juszek, podjechaliśmy do ‚naszych’ kóz. Synek ocierał się o mamę kozę lub pozwalał jej dźgać rogami swoje plecy. Mąż pozwalał młodemu koźlątku na wszystko. Gdy ja chciałam się pobawić, dołączył do mnie synek i wówczas o mało nie stracił oczka. Koźlę chciało się bawić, a on był taki malutki i nic nie kumał. Nie wiedział, że rogi należy od siebie odpychać. Ja wiedziałam, ale nie miałam żadnego pola manewru, gdyż synek włażąc na mnie, unieruchomił mi większość kończyn. Mogłam tylko gderać i zrzędzić. Mąż, który jest nieczuły na gderanie i zrzędzenie, zignorował moje okrzyki i kręcił sobie spokojnie film o małym nieszczęśliwszym Staszku, którego nie bawiła już zabawa i o koźlęciu, które nagle podbiło Stasie oczko… Historię o zupełnie legalnym przewróceniu się w lesie uwiarygodnia zdobyta później na schodach szrama na przeciwległym policzku.
Tak ubawionego synka zabraliśmy do domu, ofutrowawszy czym się dało i podawszy mleko, poszliśmy uśpić nad jezioro. Uśpiony synek spał a my czytaliśmy sobie naszych Marcinów Wolskich siedząc pod drzewem… Było mega. Osobiście uważam ów wieczór za najlepszy w całym wyjeździe.
*Uważam, że nie jest to nadużycie bardzo ładnego i wiele wyrażającego określenia, gdyż dotyczy naturalnego procesu w życiu dziecka. Pod oknem zaś mamy parasol lokalu gastronomicznego z identycznym hasłem i dotyczy on piwa, co jest już solidnym nadużyciem i razi mnie niesamowicie.
Najnowsze komcie