Wszędzie gdzie się da

Pamiętacie, jak zaczął się ten blog? Chyba tylko jeden Maurycy Teo, najstarszy czytelnik, może pamiętać. Otóż blog zaczął się od tego, że zachciało nam się barszczu w maju. Wzięliśmy wówczas nasze młode auto, zostawiliśmy rodzicom jedyne(!) wtenczas dziecko i ruszyliśmy w Kaszuby, a tu zonk! Bo albo lokale obsługiwały komunie, albo nie serwowały barszczu. Barszcz złowiliśmy dopiero w Kościerzynie i był to barszcz wyśmienity. Na marginesie wspomnę, że lokal, w którym wtedy zjedliśmy ten wyśmienity barszcz, innym razem pobrał od nas napiwek w wysokości 1zł wbrew naszej woli. Dzisiaj byśmy taki napiwek dali, ale wtedy nie było nas na to stać.

Od tamtego czasu co roku obchodziliśmy święto barszczu w trzecią niedzielę maja. Raz tylko, w roku 2014 obchody przeniesiono. W zeszłym roku, mimo braku podania tego faktu do publicznej wiadomości, barszcz jedliśmy i to w aż czterech miejscach. Nie inaczej było tym razem. To znaczy było zupełnie inaczej, bo nie w czterech, tylko w trzech i w dodatku każdy miał swój barszcz w każdym miejscu. To znaczy niektórzy, a nie każdy. Ale po kolei.

Tym razem już naprawdę wiedzieliśmy co i jak. Wiedzieliśmy, czego się spodziewać (komunie), wiedzieliśmy gdzie barszcz jest dobry, a gdzie zwykły. I planowaliśmy odwiedzić same nowe lokale zamiast jeść barszcze tylko tam, gdzie się da. A w dodatku dla utrudnienia tylko po jednym lokalu na miejscowość. Zaczęliśmy z grubej rury. Pojechaliśmy do Dziemian, które są kawałek drogi. Tam był pensjonat Dobry Adres. Akurat kateringowali dwie komunie, ale nie przeszkodziło im to w ugoszczeniu nas. W dodatku dzięki tym komuniom mogli podać barszcz, którego normalnie w menu nie mają. Barszcz był dobry, ale potem były lepsze. Właściwie trochę octem walił. Synowie biegali wokół słupa wraz z jednym z komunijnych gości. Panowie na parkingu mieli kłopot, bo nie mogli się dostać do ładnego czarnego BMW. My do ładnego zielonego acz starego Lanosa dostaliśmy się bez problemu.

Następnie odwiedziliśmy Lipusz. W głównej restauracji Lipusza odbywała się komunia i nie otworzyli swoich podwojów dla nas. W Borowej Ciotce pozwoliliby nam się rozsiąść na dworze mimo odbywającej się komunii, ale nie serwowali barszczu. A w takiej małej restauracyjce, w której kiedyś zjedliśmy nieudane pierogi, także mieli zamknięte z wiadomego powodu. A my te wszystkie lokale odwiedziliśmy jeżdżąc w kółko Lipusza wszędzie gdzie się da. Bo może nie wiecie jeśli nie jesteście z Kaszub, ale Lipusz ma taką budowę, że można po nim jeździć w kółko.

Żeby zaoszczędzić czas, rozpoczęliśmy telefoniczny rekonesans równolegle z osobistym. Samochód jechał naprzód a my się dowiadywaliśmy. Szał! Tą metodą dowiedzieliśmy się, że Leśny Dworek w Kornem był nieczynny z powodu komunii, a Dom Celebrytów w Łubianie nie serwował barszczu. Na podstawie nieodebranego połączenia wydedukowaliśmy, że Blue Orange, znany także jako Kaszubskie Jadło nie otworzył się jeszcze po tym, jak w 2014 poszedł na remont.

Przez Kościerzynę przejechaliśmy tak jak gdyby nie było w niej restauracji, bo w Kościerzynie to my jadamy podczas weekendu za pół ceny a nie w Święto Barszczu. Zatrzymaliśmy się w Astrze w Kłobuczynie, ale oni mieli komunie. Chyba dwie. Ominęliśmy Przystanek Łosoś w Egiertowie licząc, że zjemy barszcz w innym miejscu tej wsi. W innym miejscu tej wsi zwanym „obiady domowe” mieli, uwaga uwaga: 5 komunii. Słownie: pięć! Mąż wygooglał, że rzut beretem znajduje się Folkowy Dwór. Trzeba było tylko przeciąć drogę główną (krajową dwudziestkę) i pojechać na wprost przez skrzyżowanie. Ale to było niemożliwe! Z Kościerzyny nadciągały setki aut sznurem jak panny za mundurem. Zanim pokonaliśmy skrzyżowanie, przyszło nam przepuścić co najmniej sto aut! A Folkowy Dworek był oczywiście nieczynny. Zadzwoniliśmy do Przystanek Łososia i okazało się, że jest po co się tam cofnąć. Przystanek Łosoś zaserwował wyśmienity, choć mocno pikantny barszcz. Zapewnił naszym starszym dzieciom dobry kącik do zabaw, a naszej najmłodszej córce przewijak w łazience. Byliśmy bardzo zadowoleni, ale niestety na obsłużenie rachunku przyszło nam bardzo długo czekać mimo dwukrotnych próśb o tenże. Zatem nie zostawiliśmy napiwku. Lubię nie zostawiać napiwku.

Ruszając z Egiertowa zadzwoniliśmy do restauracji Schabowy Raz zapytać co tam u nich. Oni barszcz mieli jeszcze, więc pojechaliśmy tam co prędzej, bo gdyby przed nami zjawił się ktoś inny celebrujący to samo święto, to mogłoby się okazać, że gdy dojedziemy, barszczu nie będzie już. Na szczęście gdy dotarliśmy, wciąż był. Dzieci tym razem bawiły się na dworze podglądane przez szybkę. Wnętrze urzekające, urocze, miłe, przytulne. Barszcze wyborne, do tego Magda Gessler poleciła opiekane ziemniaki, a poza tym jeszcze podano chleb ze smalcem i Mąż objadł się.

Zdecydowaliśmy nie jechać już ani do Borcza, gdzie serwują barszcz pyszny acz drogi ani do Żukowa, gdzie jeśli byliby otwarci, także mieliby barszcz, gdyż po pierwsze się najedliśmy, po drugie córka płakała, po trzecie  chciało nam się spać oraz po czwarte padł nam tablet i nie moglibyśmy zrobić zdjęcia czwartego barszczu tabletem.

Prawdopodobnie od przyszłego roku Święto  Barszczu zostanie na stałe przeniesione. Albo na sobotę poprzedzającą albo na pierwszą niedzielę czerwca. Bo to się nie godzi żebyśmy w święto barszczu więcej czasu spędzali na poszukiwaniach niż na konsumpcji. Dzięki temu akapitowi za rok mamy zupełną swobodę z wyborem daty i nikt mi nie powie, że decyzja nieprzemyślana albo kunktatorska.

O wywieraniu nacisku na otoczenie

DSCN8042Nasze małżeństwo bardzo lubi rocznice a dzisiaj mieliśmy akurat podwójną i z tej okazji zamiast wyłożyć się teraz do góry brzuchem zostałam zobowiązana do stworzenia tego krótkiego wpisu o dzisiaju. Nie czuję się jednak dotknięta, bo od leżenia do góry brzuchem boli pewien odcinek kręgosłupa. Rok temu 18 maja był sobotą a my spędziliśmy ją w mieście, bo akurat miał być katolski spęd, który nas interesował. Czas do spędu spędziliśmy trochę nad morzem, a trochę gdzie indziej. Potem był spęd, po którym mieli się do nas  odezwać, ale rok mija, a telefon milczy. Padała ulewa i zmókł nam wózek. Było fajnie. Idealny dzień do świętowania i udało się go zupełnie dobrze zupełnie przypadkiem powtórzyć.

Ważniejsze jednak jest to, że odkąd blog istnieje, trzecia niedziela maja jest świętem barszczu czerwonego. Obchody święta barszczu zostały jednak zaburzone, bo ani Lemon Tree, które odwiedzamy zawsze w ten dzień, nie jest czynne, ani my nie mamy auta. Auto zaniemogło w czwarteczek i lekarz, do którego trafiło w piąteczek DSCN8074stwierdził, że przetrzyma je przez weekend w oczekiwaniu na implant z Warszawy (nie przeszczep, bo przeszczep jest używany, po kimś). Biedny zieloniutki. O ile nieistnienie Lemon Tree nie jest dużą przeszkodą, o tyle brak auta już nią jest. Poza tym auteczko zawsze było z nami tego dnia i bez niego nie moglibyśmy cieszyć się barszczem. Za miejsce spędzenia dzisiaj dnia obraliśmy sobie Sopot, bo to fajne miasto i można do niego dotrzeć eskalemką. Ale w Sopocie znamy tylko jedno miejsce z barszczem i jest to miejsce drogie, a barszcz w nim serwowany jest z kartonu, więc obchody święta barszczu przeniesiono a dziś spędzaliśmy rodzinną niedzielę nad morzem.

Było bardzo rodzinnie. Mieliśmy cynk z internetu, że odbywa się tam festyn dla rodzin. A może festiwal. W każdym razie miało być „śniadanie na polanie”, która była akurat plażą. Wstaliśmy późno, bo nikt nie budził wcześnie, zjedliśmy co popadło (akurat popadł dobry chleb z dobrą szynką, którą kupiłam w piątek bez kolejki) i poszliśmy na eskalemkę. Dojechaliśmy do Sopotu w kameralnym przedziale i powędrowaliśmy nad morze. Synek znów zadziwił, bo chociaż ostatni raz nad morze w Sopocie szedł w środę przed tłustym DSCN8088czwartkiem, to doskonale kojarzył, że wówczas klaun grał na gitarze i wspomniał o tym. Synek miał nową czapkę, która nie jest może zbyt dizajnerska, raczej taka trochę z tyłka, ale jest z bawełny, chroni od słońca i chroni uszka. Gdyby na uszkach się nie odwijała, byłaby bardziej dizajnerska niż z tyłka. Następną zrobię tak, że się odwijać nie będzie. Czapka jest z prototypu, który powstał rok temu. Ta nie ma już wad w postaci niestarannego uszycia, ale nie jest jeszcze doskonała. Za to pasuje do dresików, jest z bawełny i, co najważniejsze, posłuży synkowi przez wiele lat, bo się dobrze naciąga. No i miał skarpetki w paski w kolorze bluzy oraz spodni, a na jednym z rękawów bluzy łatkę w kolorze spodni. Był ubrany bardzo pro. Jak nie nasze dziecko. Bo jeśli chodzi o ciuszki, to my akurat mamy inne priorytety i nosimy się niedbale (tu przypomnę, że ja ciążę przechodziłam w trzech sukienkach i nie planuję już żadnej nowej).

Śniadanie trwało od 11, a my dotarliśmy tam chwilę po 12 i NIE BYŁO JUŻ NIC do jedzenia. Były za to soki. Ja wypiłam ich tyle, żeby podróż w obie strony mi się zwróciła, czyli skromne 5 kubeczków. Gdybyśmy jechali samochodem, nie musiałabym wypić nic, bo zieloniutki wozi nas za darmo, a my za to dobrze o niego dbamy i dajemy mu takie picie jakie lubi. Uwielbiam sok pomarańczowy, ale poza ciążą wywoływał on migrenę. Teraz nie. Mąż był bardzo głodny, mieliśmy jednak banany i one uratowały sytuację. Synek był uradowany, bo był tam porządny piasek i kamyczki (w domu ma porządną piaskownicę, ale kamyczków tylko tyle, co sobie naniesie), a on-synek miał spycharę, czyli traktor duplo. Spychara sprawdzała się znakomicie w tym piasku, a inne dzieci, trochę bardziej dizajnersko ubrane, patrzyły tęsknie na ten sprzęt. Jeden chłopiec miał łyżkę, a inne dziecko nie miało w ogóle czym bełtać w piachu. DSCN8158Dzieci nie mają dobrze. Rodzice zapewniają im ciuszki zamiast frajdy.

Obejrzeliśmy też stoiska, ale minky nas już nie interesuje, bo mamy swoje. Były książeczki dla dobrych rodziców i ich dzieci. Jedną synek już ma więc podczas pokazu brylował błyskotliwymi odpowiedziami na pytania pani, druga była ładna, ale psychodeliczna trochę. Na szczęście ostatnia i zeszła na pniu zanim zdążyliśmy powiedzieć, że jej nie chcemy. Trzecia to był Gruffalo. My mamy Gruffalo od lat, ale po angielsku i z guziczkami dźwiękowymi, więc lepiej. Podobno teraz robi furorę w Polszy. Był też piasek kinetyczny i fajne klocko-puzzle. Nieopodal dzieci wąchały ziemię, która pachniała lasem. Nasze dziecko nie musiało, bo dla niego ten weekend to akurat jeden z nielicznych weekendów bezleśnych a nie odwrotnie. Zdobyliśmy balonik i wiatraczek.

Potem byliśmy na placu zabaw, który był duży i fajny i pełen ludzi z dziećmi a bez psów! Mąż był jak to zwykle na placu zabaw bywa głównym tatą dla innych dzieci, bo inni rodzice siedzieli sobie na ławkach dookoła placu a ich dzieci spragnione rozmówcy zwracały się do tego najwdzięczniejszego*. Niestety, nie doczekaliśmy się w kolejce po bezpieczną huśtawkę, bo dzieci zajmujące dwie takie były bardzo z huśtawek zadowolone. A iść dalej musieliśmy, bo znów byliśmy głodni. Przyczepiła się do nas na chwilę pani jakaś dzika, co wyglądała normalnie i alkoholem nawet nie pachniała, za to coś brąchała, że niedługo to dwa wózki pojadą, bo ten to spacerówka i że ona widzi, że dziewczynki to już nie będzie, bo z tego co widzi, to to już ostatnie. Nie wiem, po czym to widziała, bo kulam się bardzo ładnie i dzielnie, ale Mąż ją spławił życząc jej wszystkiego dobrego, a ja o kwasie szybko zapomniałam, bo nie zwykłam żywić urazy. Był tam dziś i słynny na całą Polskę Palikot, ale jakoś się rozminęliśmy.

Na placu przy molo rozdawali niebieskie balony od platformy, ale nie braliśmy. Ursus bardzo naciskał by szybko gdzieś usiąść. Przysiedliśmy i posiedzieliśmy, po czym lunął deszcz, więc schowaliśmy się w księgarni. Potem wróciliśmy do domu zatłoczoną eskalemką, w której był pan, co mi miejsca ustąpił i dzidziuś, co się DSCN8176synkowi spodobał i inny chłopiec o imieniu Ksawery, którego rodzice wieźli telewizor  i upuścili ten telewizor na peronie po wysiąściu. Podczas powrotu (ale już na peronie w Sopocie) okazało się, że Mąż pachnie jak sprzed lat. Od lat nie pachniał tak dobrze. Twierdzi, że to wiosenny deszcz na czystej koszulce.

A potem synek sam się domagał, by iść do kościoła, co jest o tyle nietypowe, że nie każdy kościół lubi. Ale naszą już-wkrótce-parafię lubi bardzo.

Dzisiejszy dzień jest jeszcze radosny z innego względu- wrócił synka dziadek a Męża Tata i byliśmy wieczorem na rodzinnej kolacji. A potem wróciliśmy do domu i synek padł w 5 minut zmęczony jak koń po westernie.

*Dzieci i studentki Męża uwielbiają. Mąż najbardziej lubił Filipka z Borkowa, który domagał się obietnicy, że „wujek” jeszcze przyjdzie. I przyszedł.

DSCN8153