Forma tortowa

23 września. Pierwszy dzień jesieni. Poza tym żadna szczególna data. Nikt ważny ani ciekawy nic ważnego ani ciekawego tego dnia nie odkrył, nie odbyła się żadna spektakularna bitwa, nikt znany się nie urodził ani nie umarł. Dla nas zaś ta data jest jakaś pechowa odkąd posiadamy auto. Z tej okazji powstanie tort akapitowy dla naszego zieloniutkiego Lanosa.

Rok 2010. Solidna podstawa tortu. Ze względu na obleganie terminów w urzędzie trzeba się było umówić z dużym wyprzedzeniem na rejestrację nowozakupionego auteczka. Tego akurat dnia Mąż miał mieć rozmowy kwalifikacyjne na intratny doktorat, więc termin wydawał się bezpieczny. Terminem aplikacji zaś był 20 września. W owym dniu rano odbyła się Mężowska obrona pracy stworzonej w tydzień, po niej skompletowaliśmy i posłaliśmy dokumenty, a następnie wsiedliśmy w pociąg do Krakowa, gdzie 2 dni później miał Mąż wygłosić referat wyjaśniający czym jest czas z punktu widzenia matematyki, albo czym nie jest. 21-ego o poranku w parku siedzieliśmy kontemplując jak mili i pomocni byli promotor, panie w dziekanacie, pan od praktyk i wiele innych osób, które do szybkiej obrony się przyczyniły i zastanawialiśmy się, co może nie wyjść. Podłączywszy się do sieci w akademiku dowiedzieliśmy się co. Otóż mimo terminu ogłoszonego na 20-ty, czyli teoretycznie do samej północy, komisja spotkała się z samego rana i nasza aplikacja doszła zbyt późno. W związku z tym odpadły czwartkowe rozmowy kwalifikacyjne i otworzyła się droga do Zakopanego. Jednak spotkanie w urzędzie pozostało. Doszło więc do dramatycznego, pierwszego w historii małżeństwa, rozdzielenia. Mąż odjechał z aparatem do Zakopanego a żona odjechała ekspresem do Gdańska. Jedynym pocieszeniem było, że zieloniutki dostał w urzędzie nowe czyste białe tablice z inicjałami swoich właścicieli i takimi samymi cyferkami jakie nosił wcześniej. Ale tabu zostało złamane. Małżeństwo spędziło dwie noce osobno. Był to pierwszy w historii związku 23. września, w którym nikt nie zrobił ani jednego zdjęcia.

Rok 2011. Gruba warstwa kremu śmietankowego. Sam środek sezonu grzybowego. Udało się więc małżeństwo wraz ze świeżo urodzonym synem do niedawno odkrytego Centrum Grzybiarza w Płocicach. Kompleks ów składa się z rynku- dużej łąki z miejscami do wypoczynku oraz placem zabaw, na której rosną gdzieniegdzie drzewa i gdzie odpowiednio wcześnie przybyły grzybiarz zawsze znajdzie prawdziwka. Albo i kilka. Kolejnym obiektem jest zagajnik brzozowy z dobrą ściółką, sosnami, brzozami, zawsze pełen koźlaków, „czerwonych łebków” a także kurek. Dodatkowe położenie nad jeziorem sprawia, że grzyby mają odpowiedni do wzrostu mikroklimat. O górkę wyżej znajduje się lasek sosnowo-brzozowy stanowiący dopełnienie grzybiarskiego kosza. Po drodze zaś do samych Płocic spostrzeżono przy drodze ogromną kanię, która jako pierwsza zasiliła zbiór z tego dnia. Mąż z poświęceniem położył się w mrowisku aby żona mogła nakręcić film o zrywaniu szlachetnej kani. Jednak aparat nie zaskoczył, zanim mrówki się ujawniły. Gdy małżeństwo plus syn dojechało na miejsce, okazało się, że są spóźnieni znacznie. Na rynku stał autokar, a na ławkach siedzieli emeryci z Gdańska i wypoczywali po udanym grzybobraniu! Małżeństwo, przekonawszy się, że grzyby wymiecione, prędko załadowało dziecię i wózek i popędziło szukać miejsca nieodwiedzonego. Trzymali się prawej strony, ale gdzieśtam odbili raz na lewo, co okazało się być zgubne. Jechali i przez karczowisko, ale nie miało to żadnego wpływu na zawartość koszyka. Nigdzie nic. W końcu z lasu wytoczyli się na odkrytą przestrzeń a oczom ich ukazał się drewniany mostek na rzece. Dla obojga oczywistym było, ze zatrzymają się. Niestety akurat żona karmiła i na tym odcinku prowadził Mąż, kierowca nadzwyczaj porządny. Mimo, że droga wyglądała na nieuczęszczaną a i oni zamierzali zatrzymać się tylko na chwilkę, Mąż zjechał na lewe pobocze. Była to najgorsza decyzja tego dnia. Już wysiadając zauważyli, że stoją w bagnie, lecz mimo to wysiedli. Pogrążyli się wtedy niesamowicie. Wsiadłszy po chwili, ruszyć się już nie mogli. Lewe przednie koło zanurzyło się do połowy, a napęd szlachetnego zielonego rumaka dotyczy przednich kół właśnie. Koła buksowały, silnik rzęził ostatkiem sił i w ogóle. Kalosze na przebranie miała tylko żona, która z kolei była zbyt słaba po niedawnym porodzie, by wypchnąć ponadtonowego Lanosa z bagna, w którym tkwił. Próbowała więc żona wsteczny i gaz do dechy a Mąż popychał brudząc swe zgrabne nogi, lecz równie bezskutecznie. Rozłożyli zatem wózek, załadowali niemowlę i poszli spacerować w stronę zabudowań, aby poznać lokalizację swą i móc wezwać tatę słynącego z wożenia linki holowniczej w bagażniku i posiadania haka, też holowniczego. Zanim pojawił się tata w asyście swej żony, rodzina zdążyła nieco powiększyć zbiór grzybów. Dziecię zaś smacznie spało zamiast napić się mleka na zapas, co również było elementem prowadzącym do zguby. Rodzice nie mogli trafić, gdyż z Płocic kierowali się cały czas na prawo. Małżonkowie wyruszyli im naprzeciw pieszo. W międzyczasie rodzice dzwonili, że wylądowali nawet nad jakimś mostem nad rzeką, ale nie było tam auteczka. Podczas długiej wędrówki naprzeciw rodzicom natrafiono na jeszcze jedną tego dnia cenną kanię. Spotkawszy w końcu rodziców, którzy zdecydowali się czekać w Płocicach, udali się wszyscy do Lanosa. Tata nie używał biegów wyższych niż 2 i nie jechał szybciej niż stary rower, gdyż bał się, że jego mało szlachetne, pozbawione duszy i charakteru auto marki francuz, zrobione w poprzednim wieku i długie jak to kombiacze długie bywają utknie na jakimś wyboju. Co wybój komentował nieżyczliwie drogi, jakimi podróżuje małżeństwo. Dojechawszy na miejsce, zawrócił, zaczepił się o Lanos swoim francuzem, odesłał żonę do wsi co by się zorientowała i podłączył linę do tyłu szlachetnego Lanosa. Lanos jest przygotowany na takie wpadki i miejsce na podłączenie liny ma właśnie na tyle. A może wyraża, że ma w tyle fakt, iż ktoś miałby go ciągnąć? W końcu jest szlachetny i dumny. Mąż siedział w auteczku i gazował na wstecznym, teść siedział w swoim i gazował do przodu aby udźwignąć Lanos a żona kręciła filmy o tym. Francuz gasł raz po raz i rzeczywistą stawała się groźba, że padnie mu akumulator. Teść próbował i tyłem jechać, lecz niespodziewanie zaczęła pękać lina holownicza. Zmieniono taktykę i spróbowano pod trefne koło podetknąć deskę drewnianą znalezioną nieopodal. Nadziei dużych nie było, lecz oto nagle ku uldze wszystkich nadjechała ciągnikiem matka Polka, która się dobrze zorientowała we wsi. Sprowadzony przez nią pan traktorzysta wiedział co i jak i miał łańcuch zamiast feralnej liny. Mąż, który akurat robił jakieś zdjęcia, zdał aparat żonie i wsiadł do zieloniutkiego. Już miało rozpocząć się widowiskowe widowisko, kiedy postanowiło obudzić się Stasio i niecierpiącym zwłoki krzykiem zawołało o mleko. W efekcie nie powstało żadne zdjęcie upamiętniające triumfalny wyjazd z bagna. Osłodą tego dnia były już tylko szlachetne smażone kanie i jeden jeszcze szlachetniejszy rydz.

Rok 2012. Dzisiaj. Spodziewano się malinki mającej ozdobić tort. Miał być to pierwszy bezproblemowy 23 września. Konieczność przejażdżki wydawała się być oczywista. Wróciwszy z Mszy, przebrawszy Stasio w ciepłą kurteczkę i dodatkowe rajtuzki udano się do auteczka. Na cel podróży wybrano Westerplatte, które niegdyś było miejscem pierwszej przejażdżki Lanosa z nowymi państwem. W planach była też i twierdza Wisłoujście którą małżeństwo widziało raz pobieżnie podczas wycieczki tramwajem wodnym. Tuż za rogiem żona przesiadła się z tyłu na przód i pojechali. Były objazdy, było fajnie. Stasio mówiło „bamba” na każde widziane reflektory sygnalizacji świetlnej. Potem Stasio zasnęło, a Lanos dogalopował do parkingu. Pierwszy kwas. Parking okazał się być strzeżony i płatny. 6 złotych za godzinę. Jeszcze przed wjazdem skrupulatna parkingowa spisała sobie dane zieloniutkiego, ale pasażerowie wjechali tylko po to by zawrócić. Westerplatte wcale nie jest fajne. Chodziło o przejażdżkę. Popędzili więc na Wisłoujście. Już prawie byli na miejscu, już wjeżdżali w las i witali się z gąską, już widzieli grzyby na poboczach, gdy drugi kwas- prom kursujący z Wisłoujścia do Nowego Portu nie kursuje już w weekendy. Ale nic to. Znaleźli jakieś ustronne miejsce na odpoczynek dla zielonego rumaka i wysiedli. Żona ostrożnie chciała zatrzasnąć drzwi aby nie obudzić śpiącego dziecięcia. Maliny bywają kwaśne, lecz w tym momencie stało się jasne, że to nie malina wyląduje na szczycie lanosowego tortu, lecz jeżyna i w dodatku niedojrzała. Albo kiwi i to też takie nadpsute. Nie wiedzieć czemu zieloniutki otworzył paszczę i zacisnął zębiska swe na żoninym palcu. Ponieważ zieloniutki nie jest gadżeciarzem i nie dba o takie bibeloty jak centralny zamek, to zatrzaśnięte na małym palcu zębiska (drzwi) pozostały na nim zatrzaśnięte dłuższą chwilę, zanim Mąż obiegł auteczko celem otwarcia paszczy. Tym sposobem palec żony ma teraz taki sam kolor jak cała lanosowa cera. Niestety nie odpadł ani nie okazał się być złamany, więc żona nie dostała nawet statusu niepełnosprawnej i nie została zwolniona z przygotowania tortu akapitowego. A ponieważ w torcie akapitowym okazało się być za dużo kremu, musiała przygotować jeszcze jeden tort- foteczkowy.  Jedyne czego nie zrobiła, to dziecka nie wykąpała.

Tort foteczkowy z maliną, dzieło nieżywiącej urazy Cytrynny

2 Responses to Forma tortowa

  1. Pingback: Mam jeszcze twarz z poliraksy… « Świat Cytrynny

  2. Pingback: Ofiara losu « Świat Cytrynny

Dodaj komentarz