Krótka historia przemijania

Wczoraj minęło 10 lat od dnia, w którym kupiliśmy Lanosa. Było to 10 bardzo udanych lat. Przejechaliśmy Lanosem ponad 70000 kilometrów, co przy jego spalaniu i średniej cenie gazu 1,90/l mogło nas kosztować około 13000 zł. Daje to cenę za kilometr równą 19 groszy, czyli taniej było jeździć na Kaszuby Lanosem niż PKSem już nawet jednej osobie. Taniej, ale przede wszystkim wygodniej, gdyż na nasze Kaszuby PKS nie dojeżdża. To właśnie było bezpośrednią motywacją do zakupu samochodu. Zmilczeć trzeba tutaj, ze różnorakie naprawy w ciągu tych 10 lat jednak trochę po kieszeni ciągnęły i kto wie czy nie podwoiły kosztów przejazdu jednego kilometra.

Początki były rzecz jasna trudne. Dźwignia zmiany biegów nie chodziła jak marzenie a świeżo upieczeni kierowcy, którymi wówczas byliśmy, nie za bardzo wiedzieli co i jak. Ja, kierowca z trzyletnim doświadczeniem w niejeżdżeniu od razu dałam się stłamsić i przez kolejne dwa lata nie prowadziłam. Potem przyszedł czas, że jeździć zacząć musiałam i chociaż początkowo nie potrafiłam utrzymać toru jazdy, to jakoś mimo to zasiedziałam się na fotelu kierowcy i niechętnie wpuszczałam nań Męża, który za szybko wrzuca piąty bieg przy małej prędkości i zbyt mało subtelnie puszcza sprzęgło. Mąż ma jednak inne zalety i dynamiczne prowadzenie samochodu musiałam wziąć na siebie. Na przykład kiedyś po obejrzeniu trylogii Taxi tak dynamicznie wyjeżdżałam tyłem z podwórka, że zaryłam Lanosem w płot i od tego czasu klapka osłaniająca bak się nie zamykała. Innym razem tak dynamicznie jechałam za innymi autami, że gdy zaczął się korek, wytarte hamulce i gołe opony nie dały rady i odrapaliśmy zderzak, co dla poszkodowanego było tak istotne, że wolał wezwać policje niż zdążyć na chrzest, na którym był ojcem chrzestnym. Nie raz też bardzo dynamicznie zawracałam lub skręcałam w bok na widok drogówki. Lanos nie bał się wyboistych dróg. Był do nich stworzony.

Nic innego nas tak bardzo nie wyrażało. Misi domek, który urządziliśmy, opuszczamy przekonani, że kolejny będzie jeszcze bardziej misi i bardziej nasz. Kiedy ludzie wokół nas wyjeżdżali z salonów nowymi autami w fancy kolorach albo z innymi autopilotami, my byliśmy szczęśliwi jeżdżąc tym, co mieliśmy i płaciliśmy za łożysko sprzęgła albo inną uszczelkę pod głowicą. Posiadanie Cytryny, która jest już z innej epoki, nie sprawia, że czujemy się szczęśliwi.

Na wakacje w 2017 pojechaliśmy ukochanym autem. Było nas wprawdzie już 5 osób w rodzinie, ale rok wcześniej tak dobrze nam poszło 4-krotne przejechanie całej Polski, że się już wcale nie baliśmy. Zresztą poza jedną przebitą oponą żadnym innym nieprzewidzianym sytuacjom nie musieliśmy stawiać czoła. Z perspektywy czasu nie rozumiem dlaczego wtedy zdecydowaliśmy się na zakup Cytryny, ale chyba jednak było nam już wtedy ciasno. A może ktoś na nas naciskał? Że wstyd? Albo że brzydkie? Że niebezpieczne? A może jednak Lanos nie był już taki sprawny? Może raz mu się zdarzyło stanąć na środku skrzyżowania, ale czy to powód by kupować nowszy samochód? Nie pamiętam, ale wydaje mi się to dziwne.

Oczywistym było, że Lanos zostanie. Przewieźliśmy go na wieś do rodziców co by nie drażnić sąsiadów, że zajmujemy dwa miejsca na małym parkingu i jeździliśmy po lesie. Już bez przeglądu, ale za to z obowiązkowym OC. Lanos dobrze to znosił, a Cytryna przeciętnie. Nasz styl jazdy był jednak terenowy. Kiedyś w lesie urwała nam się rura wydechowa, ale zaprzyjaźniony mechanik zespawał ją za 5 dyszek. Innym razem ów mechanik za 3 dyszki naprawił amortyzację. Za każdym razem jednak się krzywił i widać było, że nie bardzo chce już rzęcha naprawiać. Nie było czułego doktora dla naszego pojazdu.

Dzisiaj, dwa lata później, zastanawiamy się, czy wtedy, dwa lata wcześniej, był jeszcze czas by ocalić ukochane autko od złomowiska. Gwoździem do trumny był dwutygodniowy pobyt u jednego takiego mechanika, gdy nasz mechanik miał urlop. Tamten człowiek oddał samochód z dziurą w nadkolu i nierozwiązanym problemem, który przez dwa tygodnie naprawiał. Potem przyszła jeszcze zima 2018/19, gdy zostawiony w bagażniku wózek zapleśniał. Po zimie Lanos nie odpalił. Zresztą do zapleśniałego wsiadać to tak trochę nie za bardzo. Koniec końców już w 2019 wiadomo było, że to już koniec, ale wtedy mieliśmy anemię, ciążę i problemy mieszkaniowe i łatwiej było zapłacić OC niż zrobić nieuniknione. Tak minął rok. Nie mamy już anemii ani ciąży, a problemy mieszkaniowe są nieco bardziej odległe, zbliża się kolejne OC. Wytypowaliśmy więc datę symboliczną i zaprosiliśmy człowieka ze stacji demontażu pojazdów (jak to brutalnie brzmi!), by przybył z lawetą i zabrał od nas 10 lat wspomnień płacąc nam za to jeszcze 20 groszy od każdego kilograma.

Przed przyjazdem człowieka z lawetą powycinaliśmy pamiątki. Mamy kawałek pasa, klakson ze znaczkiem Daewoo, osłonę przeciwsłoneczną, sztuczną skórę osłaniającą dźwignię zmiany biegów, odłamaną w 2017 klamkę, odpadnięte lusterko wsteczne, dwa znaczki, jeden napis Daewoo i jeden złamany napis Lanos, dwa kluczyki, osłonkę wlewu benzyny, przełącznik gazu i dwa kawałki tapicerki.

Jest nam smutno, bo to był nasz Zieloniutki. W miejscu, w którym stał, od rana pada dziś deszcz. I nawet nie możemy się pocieszyć, że mamy Cytrynę i ona też jest fajna, bo ona się psuje, ciągle.

118836691_338913880591841_8027228803672825759_n118921310_339522474063117_4160807574546075247_n118876528_325464405201191_5392347112555415350_n118948631_264547201180293_2904303405672773256_n118949451_249913576461781_5798655787239070459_n118836691_2150556911735568_1002762668408570715_n118890715_1639697776196694_4443520003645114913_n118901594_1339288302945565_930466993234635896_n118807657_1045617092537104_110983779430188070_n118933680_934670807054132_3981711665688658877_n118942601_866818990511981_6029778347718040889_n

Niemiec płakał, jak sprzedawał

Czy mógłby być inny tytuł wpisu dotyczącego zakupu samochodu używanego z Niemiec? Dzisiaj, 4 marca 2018, dokładnie (co do dnia!) 7 i pół roku po tym jak kupiliśmy Lanos, nasze życie wykonało zwrot o 180 stopni. Z poczciwych ludzi jeżdżących biednie wyglądającym samochodem wartym 1/10 tego co samochody znajomych, staliśmy się tak samo poczciwymi ludźmi, którzy jednak za każdym razem po wyjściu z domu będą musieli zdecydować, którym pojazdem ze swojej floty dzisiaj pojadą. Bo flota nam się właśnie powiększyła. Właściwie, ponieważ Lanosa traktowaliśmy zawsze jak członka rodziny (konkretnie takie popychadło, ale to też rodzina), to powiększyła nam się rodzina.

Wielu z Was pewnie powie, że wybór jest oczywisty, że należy wybierać komfort, bezpieczeństwo albo prędkość. Ale czy przestajecie odwiedzać dziadka, gdy temu dokuczają stawy? Albo czy nie całujecie męża, któremu zepsuł się ząb? Ewentualnie czy rezygnujecie z laptopa po zakupie tabletu? Lanos woził nas dłużej niż my woziliśmy nasze dzieci i przejechaliśmy razem ponad 70 000 kilometrów, co uśredniając ilość wożonych osób daje pewnie jakieś 200 000 osobokilometrów. Pamiętamy gdy małe Stasio uczyło się chodzić i odczuwało komfort okrążając auto, pamiętamy mój zmiażdżony palec, stłuczkę, ocierkę na parkingu, oszusta od drugiej stłuczki, stłuczkę za którą dostaliśmy 200 złotych w czasach gdy to był majątek*, wspaniałych mechaników z Jeleniej Góry, którzy tchnęli w Lanosa drugie życie, pierwsze przebite koło, pękniętą oponę zeszłej zimy i to jak uratowali nas przyjaciele. Pamiętamy wiele wydarzeń i przygód, które pamiętamy choć blog ich nawet nie zna. Pamiętamy bagno we wrześniu 2011 i niejedną zaspę, z której wyciągali lub wypychali nas dobrzy ludzie. Pamiętamy też jedne Święta na które nie dojechaliśmy, bo nam akurat samochód zaniemógł w Wigilię i to jest główne przykre wspomnienie. Ale niejeden z Was pewnie jako nastolatek pokłócił się z bratem „na śmierć i życie” (ja brata nie mam, ale chyba tak się bracia kłócą), a po tygodniu nie pamiętał ani o kłótni ani o jej przyczynie. Pamiętamy nawet jak przegapiliśmy, gdy stuknęło nam 200 000 i stawaliśmy kilometr dalej by zrobić fotkę licznika.

Nieliczni wiedzą, bo nigdy mi się nie chciało o tym napisać, że zbieraliśmy „Apacze”, czyli samochody, których rejestracja kończyła się literami „AP” jak naszego. Zebraliśmy ich ponad dwieście, a może prawie 300. Robiliśmy zdjęcia, niejednego goniliśmy lub śledziliśmy. Nasz pierwszy samochód ukształtował nas tak jak niektórych kształtuje pierwsza praca (dla niektórych pierwsza jest tą jedyną aż do emerytury, a inni zmieniają pracę gdy im się znudzi lub po prostu żeby mieć lepszą, rozwijać się, itd.). My swoim pierwszym autem najchętniej jeździlibyśmy jeszcze przez wiele lat, zwłaszcza że po wymianie akumulatora znów jest niezawodne. Właściciele psów, zwłaszcza psów, które pilnują gospodarstwa, często biorą młodego pieska, gdy stary zaczyna niedomagać, żeby ten stary młodego przyuczył (spróbowałby mąż tak zrobić żonie…). I to jest chyba najwłaściwsza analogia tego, co dziś nastąpiło. Lanos wciąż jest na chodzie i ma OC ważne do października. A my wzięliśmy pod opiekę dorodną cytrynę, żeby się z nią oswoić przed wakacjami, a w razie trudności oswojeniowych móc wciąż komfortowo jeździć swoim ukochanym pierwszym samochodem.

Do zakupu cytryny przymierzaliśmy się już rok temu. Obejrzeliśmy jedną taką srebrną we Włocławku zeszłego czerwca, ale handlarz nie wzbudził zaufania, a ona sama była pordzewiała od spodu. A i my nie byliśmy gotowi i tą rdzę powitaliśmy wówczas z ulgą. Potem długo długo nic. Oglądaliśmy ogłoszenia i widzieliśmy, że auta, które się pojawiają w internecie, wiszą i wiszą i nikt ich nie chce. Wiedzieliśmy więc, że były niedobre. Widzieliśmy też czasami fajne ogłoszenia i one znikały na pniu. Tydzień temu jednak spróbowaliśmy poszukać znowu. Spodobało nam się jedno ogłoszenie i wysłaliśmy je Tacie do recenzji. A Tata jest człowiekiem czynu i powiedział, że on by oglądał. Umówiliśmy się na oglądanie w pierwszym dogodnym dla nas, dla sprzedawcy i dla ASO terminie a był to piątek. W piątek był mróz, a cytryna stała we Włocławku niczym deja vu. Mieliśmy się tam udać pociągiem z córką, ale dziadkowie, którzy kochają córkę, postanowili oszczędzić jej koszmaru przebywania na mrozie z nami i zaopiekowali całą trójkę dzieci. Tym sposobem mieliśmy prawie-randkę i to przez cały dzień.

Tym razem sprzedawca zrobił na nas dobre pierwsze wrażenie, bo wyglądał prawie jak pan spod Szklarskiej Poręby, u którego co roku wynajmujemy apartament. Potem było jeszcze lepiej. Zerknęliśmy na przedmiot zainteresowania, a pan powiedział, że kawa mu stygnie i żebyśmy weszli do jego domu to się razem napijemy. Podano nam herbatę, pan pokazał, że cytryna należała przedtem do doktora, co nam schlebiło, bo gdybyśmy kupili, to pozostałaby w doktorskich rękach.

O umówionej godzinie pojechaliśmy razem do ASO. Mechanicy znaleźli kilka drobnych wad, usterek lub przepalonych żarówek, ale ogólnie okazało się, że samochód-igła, hamulce-żyletki, nie wymaga wkładu finansowego, nic nie stuka nie puka, lać benzynę i jeździć, a Niemiec codziennie dzwoni posłuchać silnika. Otóż nie. Jedyny tekst, który naprawdę padł to ten o żyletkach i to nie w celach reklamowych, lecz przy okazji hamowania.

Dlaczego go kupiliśmy?
1. bo pewności nigdy nie ma
2. bo kolor jest idealny i będzie łatwiej kochać autko w takim kolorze niż np. brązowe
3. bo ma radio z odtwarzaczem cd
4. bo mechanik w ASO powiedział do kolegi że to jeden z bardziej udanych silników
5. bo samochód ma bagażnik dachowy a to zawsze ze trzy stówki w suchym albo i więcej, bo ten nasz jest całkiem spoko a nie najzwyklejszy
6. bo sprzedawca ma trzy córki
7. bo sprzedawca rozmawiał z Mężem o jego doktoracie
8. bo sprzedawca z pasją opowiadał o swojej pracy
9. bo sprzedawca nie był nachalny
10. bo świeżynka dopiero przyjechała
11. bo kiedyś trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu
12. bo zawsze możemy udawać, że go nie ma
13. bo poprzedni właściciel miał na imię tak jak poprzedni właściciel Lanosa
14. bo lakier był oryginalny
15. bo fajnie kupić we Włocławku
16. bo jedynym powodem by nie kupować było to, że żadne z nas nigdy nie prowadziło innego auta niż nasze
17. właściwie najważniejsze: baliśmy się, że koleś się wścieknie, że poświęcił cały dzień i nie sprzedał

Tak naprawdę kupiliśmy go chyba dlatego, że następnego dnia mieliśmy oglądać czarną cytrynę blisko domu za dużo większy pieniążek z atrakcyjnie małym przebiegiem. Podejrzanie małym. Niezdrowo małym. Kwaśne winogrona. W dodatku czarny to nie kolor dla nas. A poza tym to oglądanie czarnej cytryny miało nas kosztować w ASO 350 złotych, a to by oznaczało, że albo piątkowy albo sobotni przegląd w ASO jest na marne. Wpłaciliśmy zadatek i umówiliśmy się na niedzielę.

Dzisiaj (czyli w umówioną niedzielę) pojechaliśmy z Tatą jako doświadczonym i nieustraszonym kierowcą, córką jako pierwszą recenzentką, fotelikiem maxi-cosi dla córki, misiem, który zawsze z nami jeździ i gotówką. Kupiliśmy. Tata prowadził, potem ja trochę prowadziłam, ale córka wolała gdy prowadził Tata, co oznajmiła głośno i wyraźnie. Po powrocie wzięliśmy dzieci i zabraliśmy je na małą przejażdżkę po mieście. Żeby pokonać swoje lęki. Dzieci były zachwycone własną lampką na suficie, pilotem do otwierania, własną klimą z tyłu i wielkością wehikułu. Jeszcze biedactwa nie wiedzą, że mają też elektrycznie otwierane okna. I nie zauważyły rozkładanych stolików. Jeszcze tyle przed nimi.

*W roku 2013 uderzono w nas na postoju. Szczęśliwie Mąż był w aucie, więc szkodnik wypłacił odszkodowanie w skromnej kwocie 200zł, a my, poczciwi frajerzy w przeciwieństwie do ludzi pokrzywdzonych przez nas, przyjęliśmy gotówkę nie obciążając OC szkodnika.

Obrazy i symbole

Jak często przytrafia się Wam, że coś pozornie nieistotnego nabiera ogromnego znaczenia? Czasem takie rzeczy są przez przypadek, a czasami kreujemy je sami. Na przykład przed pięciu laty chcieliśmy zjeść barszcz czerwony i napisałam o tym na blogu, Mąż przeczytał i z tego powodu co roku w trzecią niedzielę maja obchodzimy święto barszczu. To przypadek kreacji własnej. Do kreacji przypadkowej dochodzi gdy wjedziecie na pinezkę, niby złośliwie podłożoną, a okazuje się, że było to wydarzenie stricte życzliwe, bo dzięki pinezce poznaliście świetnego mechanika i pinezka staje się symbolem. Czytaj więcej

Życzliwie czy złośliwie?

Nie wiem kogo mogłaby interesować pisanina ocierająca się o grafomanię, a dotycząca czyichś wyjazdów wakacyjnych, ale dotarły do mnie liczne głosy, że pisanina takowa na temat naszych wyjazdów miałaby duże wzięcie. Mimo naprawdę obfitej ilości takich głosów, pozostałam sceptyczna. Ostatecznie nie opisałam do końca wakacji zeszłorocznych, nie napisałam ani słowa o wiosno-lecie spędzonym na Kaszubach, nikogo nie męczyłam szczegółami dotyczącymi okrążania jezior i posiłków zjadanych wraz z dziećmi w lepszych i gorszych restauracjach. Nie pisałam o kłótniach rodzeństwa ani też o jakości życia z trzecim dzieckiem, która to jakość spadła znacznie z powodu spadku na ilości i jakości snu oraz z powodu ścisku w samochodzie. A o ile trzecie dziecko sypia już lepiej i zapewne lada dzień zacznie przesypiać 10 godzin bez pobudki, to miejsca w samochodzie nie przybędzie. Tym sprytnym zdaniem udało mi się przemycić do niniejszego wpisu temat auta i chociaż zapewne liczycie na jakieś pikantne szczegóły dotyczące przyswajania marchewki przez córkę, ja jak zwykle opowiem Wam o Lanosie.

Gdy urodziłam córkę, ona zażądała by wozić ją na przednim siedzeniu. Był to sprawiedliwy podział. Dziewczyny jechały z przodu, chłopaki z tyłu, przy czym Mąż też został zakwalifikowany jako chłopak i siedział pośrodku tyłu zasłaniając mi widok przez szybę. Mi było niekomfortowo, a i jemu niewygodnie bo się na tym środku nie mieścił. Dyskutowaliśmy czy by auto zmienić czy nie, ale jednak swojego rzęcha bardzo lubimy, a on nam dobrze służy. Mąż zapewniał, że się przemęczy a na wakacje udamy się na raty, czyli zostawimy jednego z synów dziadkom i Mąż wróci po niego pociągiem. Bo nie puściłby mnie Mąż w Polskę samej z dziećmi gdyż jestem piratem drogowym i mogłabym nie dojechać lub złapać kilka mandatów z fotoradarów. W czerwcu obejrzeliśmy jedną cytrynę, która by nas miała pomieścić i nasze bagaże też, ale nie nadawała się ta cytryna. W lipcu cytryn nie oglądaliśmy, bo nasze auto stało u mechanika przez dwa tygodnie. Należy nadmienić, że nie był to nasz stały mechanik, lecz inny, który nie potraktował Lanosa dobrze. W miejscu, w którym w chwili pozostawienia auta była rdza, w chwili odbioru była już dziura. Auto wróciło do nas 22 lipca i było już za późno by myśleć o czymś nowym, bo nie oswoilibyśmy się z tym nowym przed zaplanowaną na 7 sierpnia podróżą.

Postanowiliśmy, że udamy się na wakacje Lanosem, ale nie na raty, bo to droga opcja. Na raty pojechały bagaże. To znaczy większość bagażu pojechała z nami, a reszta pojechała do paczkomatu w Kłodzku. Opcja tańsza niż bagażnik dachowy. Na wakacjach jesteśmy na Dolnym Śląsku i gdybyśmy pomyśleli lepiej, to bagaże mogłyby do nas dotrzeć dopiero po tygodniu wysłane przez życzliwą osobę, gdyż wcześniej się nie przydały, a musieliśmy je przewieźć spod Kłodzka pod Jelenią Górę na kolanach Męża, który poskąpił na ponowne przesłanie ich paczkomatem. Zapewne jest to moment, w którym niektórzy z Was wzdychają, że też nigdy na to nie wpadli (na przesyłanie bagaży do paczkomatu), a inni stukają się w głowę jak rodzina pięcioosobowa może jechać na wakacje 18-letnim rzęchem i jakie to z naszej strony nieodpowiedzialne. Otóż jest to z naszej strony jeszcze bardziej nieodpowiedzialne, bo pewnie nie uwierzycie, ale jeździ nas sześciu. Tym szóstym towarzyszem podróży jest Opatrzność! W nowym aucie zapewnimy Opatrzności honorowe miejsce na własnym fotelu, bo jesteśmy Jej bardziej wdzięczni niż naszemu ubezpieczeniu assistance.

Jeśli chodzi o assistance to kupiliśmy ubezpieczenie na lawetę i noclegi w podróży w razie awarii auta żeby się awarią nie martwić. Byliśmy zaradni. Przezorni i przygotowani na każdy żywioł. Mamy też przeterminowaną gaśnicę, porządny lewarek, pompkę z manometrem i teleskopowy klucz do kół, który się już wyrobił. Znamy swoje auto i wiemy, co może mu dolegać. Przez chwilę chcieliśmy pożyczyć nowsze auto od mamy, ale to byłoby szalone i nierozważne, bo auto mamy jest mniejsze oraz my go nie znamy i nie wiemy co może mu dolegać.

Wiem, że nikogo nie obchodzi jak jechaliśmy autostradą. Zresztą dla nas to też już nie taka pierwszyzna jak rok temu. Ale każdy się zainteresuje jak to się stało, że w sobotę po 16-tej szukaliśmy wulkanizacji. Czy niczego nas nie nauczyła styczniowa przygoda? Tym razem ktoś nam podrzucił pinezkę. Raczej złośliwie niż życzliwie. Nie było fajerwerków, huku, petardy, nie zarzuciło nas ani nie wypadliśmy z drogi. Usłyszeliśmy dziwny dźwięk (uciekającego powietrza), zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy sflaczałe koło. Zajechaliśmy na parking pod sklepem, sprawdziliśmy autobusy- jeździły stamtąd trzy różne i to wcale nierzadko jak na sobotę, więc od razu poczuliśmy się pewniej. Nie chcieliśmy korzystać z assistance, bo chociaż je kupiliśmy, nie wierzymy w ubezpieczenia. Poszukaliśmy w googlach wulkanizacji, zadzwoniłam i opowiedziałam naszą smutną historię a oni spytali o markę i rocznik samochodu i wówczas powiedzieli, że wprawdzie nie mają opony w odpowiednim rozmiarze, ale przyjadą i pomogą. Zupełnie jakby to, że Lanos ich przekonało. Żeby udać bardziej ogarniętych niż naprawdę jesteśmy, wykorzystaliśmy czas do przyjazdu panów na poluzowanie śrub mocujących koło. Mąż skakał po wyrobionym kluczu teleskopowym i jego skuteczność wyniosła 75%. Niestety po trzeciej śrubie klucz się zużył.

Panowie mechanicy przyjechali po 20 minutach, zmienili koło na odpowiednie dojazdowe, pokazali pinezkę w naszej oponie i kazali jechać za sobą na warsztat. Jechaliśmy przez całe miasto, co oznacza, że oni też jechali do nas przez całe miasto. Powiedzieli nam także, że nieopodal wpadła w kłopoty jedna piosenkarka, której życie niegdyś było snem. To też budujące, bo piosenkarka miała samochód ze sto razy droższy od naszego a być może nawet jest lepszym kierowcą ode mnie. Warsztat był bardzo miłym miejscem, w którym udzielono nam pomocy, zmieniono oba tylne koła i skasowano jak od biednych czyli 150 złotych. Cała operacja, wraz z powrotem na miejsce awarii zajęła dwie godziny. Warsztat wzbudził w nas tyle zaufania, że umówiliśmy się na poniedziałek na wymianę sprężyn. Jeśli bywacie w Jeleniej Górze, to wiedzcie, że chodzi o warsztat znajdujący się na Wolności 299.

W kolejnym odcinku opowiem Wam jak chodzić po Górach Stołowych, jak jeść lody z dziećmi, gdzie spać w Górach Stołowych, ile par spodni zapakować dla trzylatka na trzy tygodnie, gdzie zjeść najlepsze lody w Kotlinie Kłodzkiej, jak zwiedzić Hutę Szkła za pół ceny,  a także jak kłaść dzieci spać by się nie kopały nawzajem, jak odpieluchować trzylatka podczas wakacji poza domem, co daje Karta Dużej Rodziny, oraz dlaczego w Czechach nie ma Czechów i wiele, wiele innych.  O ile następny odcinek nastąpi, bo ja wolę jednak wieczorem leżeć i czytać niż siedzieć i pisać.

 

Wszędzie gdzie się da

Pamiętacie, jak zaczął się ten blog? Chyba tylko jeden Maurycy Teo, najstarszy czytelnik, może pamiętać. Otóż blog zaczął się od tego, że zachciało nam się barszczu w maju. Wzięliśmy wówczas nasze młode auto, zostawiliśmy rodzicom jedyne(!) wtenczas dziecko i ruszyliśmy w Kaszuby, a tu zonk! Bo albo lokale obsługiwały komunie, albo nie serwowały barszczu. Barszcz złowiliśmy dopiero w Kościerzynie i był to barszcz wyśmienity. Na marginesie wspomnę, że lokal, w którym wtedy zjedliśmy ten wyśmienity barszcz, innym razem pobrał od nas napiwek w wysokości 1zł wbrew naszej woli. Dzisiaj byśmy taki napiwek dali, ale wtedy nie było nas na to stać.

Od tamtego czasu co roku obchodziliśmy święto barszczu w trzecią niedzielę maja. Raz tylko, w roku 2014 obchody przeniesiono. W zeszłym roku, mimo braku podania tego faktu do publicznej wiadomości, barszcz jedliśmy i to w aż czterech miejscach. Nie inaczej było tym razem. To znaczy było zupełnie inaczej, bo nie w czterech, tylko w trzech i w dodatku każdy miał swój barszcz w każdym miejscu. To znaczy niektórzy, a nie każdy. Ale po kolei.

Tym razem już naprawdę wiedzieliśmy co i jak. Wiedzieliśmy, czego się spodziewać (komunie), wiedzieliśmy gdzie barszcz jest dobry, a gdzie zwykły. I planowaliśmy odwiedzić same nowe lokale zamiast jeść barszcze tylko tam, gdzie się da. A w dodatku dla utrudnienia tylko po jednym lokalu na miejscowość. Zaczęliśmy z grubej rury. Pojechaliśmy do Dziemian, które są kawałek drogi. Tam był pensjonat Dobry Adres. Akurat kateringowali dwie komunie, ale nie przeszkodziło im to w ugoszczeniu nas. W dodatku dzięki tym komuniom mogli podać barszcz, którego normalnie w menu nie mają. Barszcz był dobry, ale potem były lepsze. Właściwie trochę octem walił. Synowie biegali wokół słupa wraz z jednym z komunijnych gości. Panowie na parkingu mieli kłopot, bo nie mogli się dostać do ładnego czarnego BMW. My do ładnego zielonego acz starego Lanosa dostaliśmy się bez problemu.

Następnie odwiedziliśmy Lipusz. W głównej restauracji Lipusza odbywała się komunia i nie otworzyli swoich podwojów dla nas. W Borowej Ciotce pozwoliliby nam się rozsiąść na dworze mimo odbywającej się komunii, ale nie serwowali barszczu. A w takiej małej restauracyjce, w której kiedyś zjedliśmy nieudane pierogi, także mieli zamknięte z wiadomego powodu. A my te wszystkie lokale odwiedziliśmy jeżdżąc w kółko Lipusza wszędzie gdzie się da. Bo może nie wiecie jeśli nie jesteście z Kaszub, ale Lipusz ma taką budowę, że można po nim jeździć w kółko.

Żeby zaoszczędzić czas, rozpoczęliśmy telefoniczny rekonesans równolegle z osobistym. Samochód jechał naprzód a my się dowiadywaliśmy. Szał! Tą metodą dowiedzieliśmy się, że Leśny Dworek w Kornem był nieczynny z powodu komunii, a Dom Celebrytów w Łubianie nie serwował barszczu. Na podstawie nieodebranego połączenia wydedukowaliśmy, że Blue Orange, znany także jako Kaszubskie Jadło nie otworzył się jeszcze po tym, jak w 2014 poszedł na remont.

Przez Kościerzynę przejechaliśmy tak jak gdyby nie było w niej restauracji, bo w Kościerzynie to my jadamy podczas weekendu za pół ceny a nie w Święto Barszczu. Zatrzymaliśmy się w Astrze w Kłobuczynie, ale oni mieli komunie. Chyba dwie. Ominęliśmy Przystanek Łosoś w Egiertowie licząc, że zjemy barszcz w innym miejscu tej wsi. W innym miejscu tej wsi zwanym „obiady domowe” mieli, uwaga uwaga: 5 komunii. Słownie: pięć! Mąż wygooglał, że rzut beretem znajduje się Folkowy Dwór. Trzeba było tylko przeciąć drogę główną (krajową dwudziestkę) i pojechać na wprost przez skrzyżowanie. Ale to było niemożliwe! Z Kościerzyny nadciągały setki aut sznurem jak panny za mundurem. Zanim pokonaliśmy skrzyżowanie, przyszło nam przepuścić co najmniej sto aut! A Folkowy Dworek był oczywiście nieczynny. Zadzwoniliśmy do Przystanek Łososia i okazało się, że jest po co się tam cofnąć. Przystanek Łosoś zaserwował wyśmienity, choć mocno pikantny barszcz. Zapewnił naszym starszym dzieciom dobry kącik do zabaw, a naszej najmłodszej córce przewijak w łazience. Byliśmy bardzo zadowoleni, ale niestety na obsłużenie rachunku przyszło nam bardzo długo czekać mimo dwukrotnych próśb o tenże. Zatem nie zostawiliśmy napiwku. Lubię nie zostawiać napiwku.

Ruszając z Egiertowa zadzwoniliśmy do restauracji Schabowy Raz zapytać co tam u nich. Oni barszcz mieli jeszcze, więc pojechaliśmy tam co prędzej, bo gdyby przed nami zjawił się ktoś inny celebrujący to samo święto, to mogłoby się okazać, że gdy dojedziemy, barszczu nie będzie już. Na szczęście gdy dotarliśmy, wciąż był. Dzieci tym razem bawiły się na dworze podglądane przez szybkę. Wnętrze urzekające, urocze, miłe, przytulne. Barszcze wyborne, do tego Magda Gessler poleciła opiekane ziemniaki, a poza tym jeszcze podano chleb ze smalcem i Mąż objadł się.

Zdecydowaliśmy nie jechać już ani do Borcza, gdzie serwują barszcz pyszny acz drogi ani do Żukowa, gdzie jeśli byliby otwarci, także mieliby barszcz, gdyż po pierwsze się najedliśmy, po drugie córka płakała, po trzecie  chciało nam się spać oraz po czwarte padł nam tablet i nie moglibyśmy zrobić zdjęcia czwartego barszczu tabletem.

Prawdopodobnie od przyszłego roku Święto  Barszczu zostanie na stałe przeniesione. Albo na sobotę poprzedzającą albo na pierwszą niedzielę czerwca. Bo to się nie godzi żebyśmy w święto barszczu więcej czasu spędzali na poszukiwaniach niż na konsumpcji. Dzięki temu akapitowi za rok mamy zupełną swobodę z wyborem daty i nikt mi nie powie, że decyzja nieprzemyślana albo kunktatorska.

Życie w rodzinie wielodzietnej

Zapewne każdy rodzic wie, jak ciężko jest wybrać się z niemowlakiem na dwór zimą, gdy trzeba szczelnie ubrać niemowlaka, a potem szybciutko siebie, albo lepiej- żeby niemowlak się nie przegrzał, należy ubrać się szczelnie, a potem pocąc się obficie, owinąć niemowlaka szybciutko. Wówczas to niemowlak złośliwie zrobi kupkę i cała procedura reset. Rodzice trojaczków znają tą procedurę w wersji hardkor, a rodzice dzieci w wieku zróżnicowanym mogą się co najwyżej powymądrzać, bo dzieci w wieku zróżnicowanym takie chaotyczne już nie są. Ale z kolei zachodzi zapomnienie o szaliczku, zapomnienie o piciu, zapomnienie o siusiu. Zawsze jest o czym zapomnieć. Chcąc się gdzieś wybrać z dziećmi, których jest sporo, należy przyuczyć te dzieci do ogarniania własnej kurteczki lub uzbroić się w cierpliwość i nauczyć na pamięć przysłowia „kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”. Wówczas to na każde niespodziewane wydarzenie można reagować spod ochronnej warstwy chilloutu.

Jak to wyglądało w naszym przypadku? Po narodzinach Małgorzaty, gdyż takie imię nosi dziewczynka, zamieniłam torebkę na różowy plecak. W różowym plecaku mam zawsze pieluszkę, mokradełko, ubranko na zmianę i kawałek tetry do wytarcia pyska. Mam tez portfelik, a czasem zamiast portfelika mam dokumenty auteczkowe i kartę płatniczą. Od niedawna także kartę dużej rodziny. Karta dużej rodziny to fajna sprawa, gdyż daje 5 groszy zniżki na litrze paliwa. Warto też mieć lokalną kartę dużej rodziny, gdyż ona pozwala za darmo wsiadać do tramwaju po to by podjechać jeden przystanek. Z kolei brzuch ciążowy zamieniłam na zieloną chustę podarowaną nam przez inną Małgorzatę urodzoną tego samego dnia co nasza Małgorzata. Do innych zmian w sumie nie doszło. Jeszcze Męża zamieniłam na fotelik maxi cosi na przednim siedzeniu. Ta zmiana jest chyba najdotkliwsza i najryzykowniejsza, gdyż w razie wypadku Mąż siedzący z tyłu skręci kark, po czym wyleci przez przednią szybę. Żywiciel rodziny nie powinien siedzieć w takim miejscu. W ogóle jeśli rodzina ma jednego żywiciela, to powinna go trzymać w bezpiecznej komnacie na miękkim łóżeczku i dbać o niego jak może. Chciałabym być takim żywicielem rodziny, zadbanym i na miękkim łóżeczku w komnatce. Na co dzień jednak jestem takim żywicielem, który gotuje obiadki i je podaje. Czy to oznacza, że nasza rodzina ma dwóch żywicieli i nie musi o żadnego z nich szczególnie dbać?

Wracając jednak do życia, to do życia wróciliśmy z pompą już 6 dni po porodzie. Wówczas to odbywała się doroczna parada z okazji święta Żołnierzy Wyklętych. Od trzech lat braliśmy w niej udział, więc i tym razem nie przeszkodził nam noworodek. Poszliśmy, zobaczyliśmy i zawiedliśmy się, bo muzeum, które co roku dawało na paradę czołg, tym razem dało pierdzący transporter i jeszcze jedno auto. Kibice nie poszli krzycząc uroczyście, że na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści i w ogóle było jakoś tak mniej niż zawsze. Pewno to dlatego, że opozycja sprzed dwóch lat jest teraz u władzy i taki marsz nie ma przeciwko czemu protestować. Zamiast tego poszliśmy do maczka. Maczkiem rozpoczęliśmy poród tydzień wcześniej, więc maczek był dobry na powitanie nowego małgorzaciego życia.

Pierwsze wyjście okazało się przegięte i zaowocowało tygodniową maligną, nawracającymi gorączkami i ogólnym osłabieniem. Innymi słowy, z osoby zdrowej jak koń, nagle stałam się słabeuszem. Kolejne wyjście z domu odbyło się dopiero 5 marca i wtedy na dobre wróciłam do życia. Owej niedzieli świętowaliśmy przeniesione święto prymulki i klasycznie, tradycyjnie, jak zawsze, jak co roku pojechaliśmy do Leklerka, gdzie kupiliśmy prymulki oraz, co jest nowością wprowadzoną dopiero w zeszłym roku, także sękacz. Natomiast 6 marca nadaliśmy Małgorzacie ostatecznie imię jakie nosi w obecnym kształcie i poszliśmy powiedzieć o tym włodarzom miasta. Tym razem w nagrodę za ładne imię nie dostaliśmy ręcznika z logo miasta, lecz książeczkę do czytania dzieciom, co w sumie jest lepsze, bo ręczników mamy dość, a książek wprawdzie sporo, lecz nigdy wystarczająco. Mimo siąpiącego deszczu prosto z urzędu, z jeszcze ciepłym peselkiem pobieżyliśmy (na piechotkę, bo w urzędach najtrudniejszy jest dojazd) do zakładu komunikacji miejskiej, który to zakład zajmuje się kartami dużej rodziny, czyli czymś bardzo ważnym dla nas.

W kolejnym tygodniu było lajtowo, wróciłam do skręcania mebli, stopniowo powstawała meblościanka z białych regałów na książki. Tydzień później w ikejce kupiliśmy nadstawki tak żeby każdy regał miał swoją własną nadstawkę. 17 marca zjedliśmy nasze najgorsze sushi, ale już następnego dnia po raz pierwszy poszliśmy z Małgorzatą między ludzi celem uczestniczenia w warsztacie sushi zorganizowanym przez uznany autorytet kulinarny i filmoznawczy, czyli Roberta. Robert jest drugą po Marcinie, osobą, która wystąpiła na blogu imiennie. Wydarzenie to (warsztat oczywiście, nie wystąpienie Roberta na blogu)  jest bardzo ważne i przełomowe, gdyż nigdy przedtem nie tknęłam surowej ryby, a u Roberta zjadłam surowego tuńczyka i surowego łososia oraz dotykałam surowego sandacza* gdy go wkładałam wraz z tempurą do frytkownicy. Dzień po sushi u Roberta gościliśmy gościa u siebie na sushi korzystając z metod i warzyw, które poznaliśmy dzień wcześniej. Kolejnego dnia zjadłam sałatkę z pieczonych warzyw z rukolą i sezamem i postanowiłam, że będę się zdrowo odżywiała. To w marcu odkryłam także, iż koktajl bananowy z cukrem i bez jest równie dobry, więc można pić koktajl bez cukru, a za to obficiej słodzić herbatę. Pijam więc koktajl bananowy z ziarenkami chia, a poza tym więcej słodkich herbat i póki co nie czuję się zbyt zdrowo ani tym bardziej lekko.

Przełomowym dniem w życiu naszej dużej rodziny był 21 marca. Wtedy to, po przemieszczeniu książek w biblioteczce aby stały tematycznie, tuż po południu wyruszyliśmy na wycieczkę z okazji pierwszego dnia wiosny. Wówczas to pokonaliśmy nasze własne granice i wyjechaliśmy z Trójmiasta na północ, co się do tej pory nie zdarzyło nawet gdy byliśmy jeszcze rodziną małą oraz średnią. Chcieliśmy pojechać do Rumii, ale wylądowaliśmy aż w Wejherowie, czyli jednej ze stolic Kaszub**. W międzyczasie karmiliśmy w lesie oraz mieliśmy popas w maczku. W Wejherowie weszliśmy do sklepu papierniczego, który pachniał sklepem papierniczym z lat 90-tych. Tam dzieci postanowiły że chcą mieć „glutkowe piłki” i dostały je. Miasto jest jednym z tych miast, które przepięknie wyglądają w słońcu. Naszą rodzinną tradycją jest też, że w pierwszy dzień wiosny dziecko wchodzi do sklepu i może wybrać sobie dowolną słodycz. W tym roku oba dzieci zgodnie wybrały mentos jako że lubują się w mentosach od czasu gdy wraz z tatą zrobiły eksperyment z mentosami i colą. Zrobiły też z tatą eksperyment z sodą i octem, ale jakoś na ocet z tego powodu nie lecą. Spytacie pewnie, co było takie przełomowe poza przemeblowaniem biblioteczki, bo gołe oko tego nie widzi? Otóż okazało się, co najważniejsze, że Małgorzata jest bardzo wycieczkową dziewczyną. Dobrze jeździ samochodem a w terenie idzie w chuście i nie gada za dużo, a gdy chce to zje i idzie dalej. Zupełnie nie utrudnia wycieczek. A także, co nie mniej ważne, że nasze telemaniaki potrafią być w plenerze i lubią się babrać w błocie i nic a nic nie zgnuśniały od zeszłego roku.

Poza tym w marcu nasz starszak polubił eksperymenty, kosmos i znany kanał scifun na youtubie (w kwietniu polubił 5 sposobów na), zatem postanowiono zabrać go do planetarium. Mamy jedno planetarium nieprzyzwoicie blisko, bo w Gdyni, ale ono odkąd wyremontowali i jest najbardziej wypasione, to nie przyjmuje zwiedzających, lecz kształci nawigatorów na eksport. Kiedyś powstanie też planetarium w Gdańsku, ale zanim to się stanie, to nasz starszak może zostać marynarzem i udać się na rzeczony eksport, zatem my zabraliśmy go do kolejnego z najbliższych planetariów umieszczonego na zamku we Fromborku. Pogoda niezbyt dopisała, drogi niezbyt dopisały (po zjechaniu z ruskiej autostrady do Fromborka jedzie się pół-pasmówką) i nawet Ursus niezbyt dopisał, gdyż nie w porę zapełnił pieluszkę i musiał przebierać się na parkingu na rozłożonej kurtce. I pamiątki też zupełnie nie dopisały, bo nie sprzedawali żadnych. I muzeum nie dopisało bo trochę nuda. Ale planetarium się udało tym, którzy je odwiedzili (tylko dwóch takich było wśród nas…). Udały nam się zakupy w Biedronce fromborskiej. I udał się Mikołaj Kopernik. Tego nikt z czytelników nie wie, ale gdy byłam zgrabną 15-latką, to fascynowałam się Kopernikiem i miałam go w awatarze na forach (Czy dziś jeszcze istnieją fora internetowe, czy zostały zupełnie wyparte przez grupy fejsbukowe? ). A dziś, to znaczy w tamtą sobotę, dwa razy starsza mogłam infantylnie usiąść mu na kolanach. Z Fromborka wyjechaliśmy inną drogą niż przyjechaliśmy i ona miała po jednym pasie w każdą stronę. Pojechaliśmy tą drogą do Elbląga, który jest miastem na tyle dużym, że ma maczka. A maczki są dla nas bardzo ważne. Tam odkryliśmy, że można jeść taniej, gdyż za wzięcie udziału w ankiecie przysługuje czis do kolejnego zamówienia. Obrotny kupiec zamówi wpierw jedną bułeczkę, na przykład McDouble, potem z talonem na czisa zamówi kolejnego McDouble’a itd. Albo niechby zamawiał za każdym razem również czisa. Wtedy płacąc za x chisów, będzie mógł zjeść (2x-1) bułek gdyż ankieta nie jest związana z adresem emailowym, a jedynie z numerem paragonu. My niestety zjedliśmy tylko jeden ankietowy czis, bo odkryliśmy mechanizm gdy brzuszki zapełniły się pierwszym zamówieniem, czyli niestety za późno. Smuteczek.

A jeśli chodzi o paragony i drogę z Elbląga, to zatankowaliśmy wówczas gazu za 33 złote po niekorzystnym kursie i paragon z tej transakcji posłużył nam do wzięcia udziału w loterii paragonowej, w której prawdopodobnie jutro wygramy samochód, który będzie dla nas zbyt elegancki i zbyt czarny. Wzięliśmy też udział w miejskiej loterii podatkowej i też prawdopodobnie wygramy samochód lub chociaż konsolę do gier dla Męża, który jest taki młody duchem.

W kolejnym dniu marca odbywał się chrzest jednego zaprzyjaźnionego Jana w kościele świętego Jana. Spotkaliśmy tam jedną z naszych ulubionych cioć, która następnie przybyła do naszego domku na gofry z domowym sosem toffi. A później, jako że dzień był słoneczny, wyjechaliśmy za miasto na spacer wśród krajobrazów. Niestety pogoda okazała się być ładna tylko przez okno, na żywo wiało i uratowały nas tylko kominki dzieci użyte jako czapeczki. Także jabłuszka nie dopisały, bo torebka z nimi się rozerwała i jabłuszka wysypały się na ściółkę. Winnych brak. Dzieci, które znów potrafią być w plenerze, nie zważając na pogodę poczołgały się po górce i powrzucały patyki do wody, a następnie cali brudni udaliśmy się do pobliskiej Castoramy po przedłużacz. Tam zagraliśmy w urodzinowej loterii Castoramy o samochód, ale oczywiście nie wygraliśmy. Prawdopodobnie nasz brak szczęścia w grach związany jest z nadmiarem szczęścia w miłości. Może powinniśmy wziąć fikcyjny rozwód tak jak muszą to robić rodzice przedszkolaków w dużych miastach, by dostać miejsce. Tyle że my w celu nabycia szczęścia w grach i szybkiego wzbogacenia się.

Cóż się jeszcze wydarzyło w marcu? Męża w pracy odwiedził profesor Heller i musieliśmy wybrać zaledwie trzy książki z całej półki posiadanych dzieł żeby podsunąć je do autografu. Poza tym z okazji, która miała nastąpić wkrótce, musiałam wybrać sobie prezent, ale o prezencie i szczegółach wybierania napiszę kiedyś indziej. W marcu także każde dziecko dostało zestaw tęczowej ciastoliny. Jeden ma swoją aż do dzisiaj a drugi zmieszał wszystkie kolory w jeden, a następnie ususzył. Miesiąc zamknęliśmy jedząc najlepsze sushi jakie wyszło spod mężowskiego chwytu sokoła***.

Wpis ten jest pierwszym wpisem w nowo powstałej kategorii Przegląd Miesiąca, gdyż od niedawna blog ma nowego-starego menadżera bloga (ponownie po latach przerwy został zatrudniony na tym stanowisku Mąż) i menadżer teraz zarządza. Jako że menadżer zarządza, to blog ponownie znajdzie się w wyszukiwarkach. Pewnie nie wiecie, ale jeszcze kilka dni temu wyszukiwarki na hasło „Cytrynna” pytały, czy przypadkiem nie chodziło o cytrynę, taki ukryty był blog bez menadżera. A niedawno pozwolono wyszukiwarkom indeksować blog.

*może był to halibut, nie zapamiętałam nazwy, ale sandacz brzmi lepiej jeśli układać o nim piosenkę, a co muzykalniejsi czytelnicy na pewno próbują do moich wpisów tworzyć melodie, prawda?

**Kaszuby mają 4 stolice, Wejherowo, Kościerzynę, Kartuzy i Gdańsk (https://pl.wikipedia.org/wiki/Kaszuby)

***Robert nas nauczył, że aby zwinąć sushi należy chwytać rolkę jak sokół. Mąż jest w tym dobry.

Dziesiąty miesiąc ciąży

dscn5008Powoli dobiega końca 41 tydzień. I jak by nie liczyć, jestem w 10. miesiącu ciąży. W poprzednich ciążach sen z powiek spędzała mi niespakowana torba, ale tym razem torba czeka od tygodnia w przedpokoju i za każdym razem, gdy chcę się uczesać, sięgam do niej po szczotkę do włosów, a następnie pakuję ją z powrotem. Szczoteczkę do zębów kupiłam sobie nową, bo bym świra dostała gdybym miała z myciem zębów czynić analogicznie, ale na szczęście czeszę się nie częściej niż raz na trzy dni. A świra to dostaję od tego czekania. Mam za to inne obawy, które zapewne blokują poród i są to obawy o wiele grubsze niż niespakowana torba. Mianowicie boję się braku miejsc w najbardziej pożądanym szpitalu i w dwóch pozostałych oraz boję się porodu nocnego. Gdy rodził się Ursus, nocny poród uchronił nas przed brakiem miejsc, ale za to spowodował zarwanie nocy a ja się tak źle czuję po nieprzespanej nocy, że muszę się tego bać panicznie. Zresztą Mąż też chętnie przespałby noc. I rodziców szkoda budzić jak już zasną.

dscn5119Nawet przeprowadziliśmy anonimową ankietę smsową celem uzyskania pomocy przy wyborze imienia i ankietowani wybrali zupełnie inne imię niż my i przez to zupełnie nie wiadomo jak Pysia jak królik ma się nazywać. W czwartek miałam skurcze i myślałam, że rodzę, już nawet bolało i myślałam sobie, że bóle porodowe to nic miłego, ale się wyciszyły te skurcze i nie urodziłam. Tylko noc trochę zarwałam bo Pysia szalała a ja się trochę o nią martwiłam. Potem miałam nadzieje urodzić w piątek, bo pesel byłby ładny, taki harmonijny, wręcz palindromiczny przynajmniej na początku.

I nawet blender, mój porodowy podarek już od dawna jest w domu. Wczoraj jadłam na nim obiad, dzięki czemu miałam talerz na odpowiedniej wysokości i mniej mi spadało na brzuch*, ale pudełka otworzyć nie mogę, bo to prezent. A i fotela jak zamówić nie mogę tak nie mogę. Miałam nawet chwilę słabości i chciałam olać stówkę, ale stówka piechotą nie chodzi, poczekam.

dscn5054Wczoraj wsiadłam za kierownicę i zawiozłam nas na godzinkę na urodziny koleżanki. Bo jeśli ktoś widział na fejsie zdjęcie Męża za kierownicą, to muszę Was niestety zawieść, że był to fejk. Jako typowy facet najlepiej się czuję, gdy to ja prowadzę. A potem Mąż został w domu z dziećmi jako ta kurka domowa, a mnie wysłał na wieczorek filmowy, co było o tyle ryzykowne, że znów wsiadłam za kierownicę i to sama. A dzisiaj po Mszy zgłosiłam się na ochotnika żeby pójść na trzecie piętro po baterie do aparatu zanim pojechaliśmy z dziećmi na spacero-wycieczkę. I potem była ta spacero-wycieczka do parku i maczka, a Pysia dalej siedzi i nie wyłazi. W maczku zaszaleliśmy jak nigdy dotąd i każdemu skapnął zestaw, a dzieciom to i zabawki. A mnie to i cola, bo cola dobrze wywołuje poród, ale nie wywołała. A jeśli chodzi o samą spacero-wycieczkę, to Ursus postąpił dziś jak typowy dwulatek i gdy nikt nie chciał udać się w tą alejkę, którą on wybrał, to położył się na ziemi i rozgniewał.  Gniewał się spektakularnie, lecz krótko.

dscn5042A abstrahując od ciąży, porodu i suszi, to ktoś nagminnie zrzuca nam na auto kawałki cytryn. Czyżby moja blogerska anonimowość została naruszona? Do tej pory zdarzało się to gdy stawałam pod oknami z braku miejsc i myślałam, że ktoś tak ma, że mu wygodniej za okno niż do kosza. Ale kawałek cytryny za wycieraczką gdy samochód parkował zupełnie daleko od okien?

*Brudzę się przy prawie każdym posiłku, bo nie mogę usiąść dość blisko stołu i mi kapie lub spada na brzuch.Metodą na brudzenie jest podciągnięcie bluzki, z brzucha łatwo zetrzeć brud, ale z kolei łatwo o poparzenia. Mam jedno poparzenie brzucha od gofrownicy, bo akurat tak niefortunnie wystawał.

dscn5082

 

dscn5124

dscn5196

dscn5168

Czas odliczany ziarenkami ryżu

dscn4946Sytuacja jest taka, że dziewczynka o roboczym imieniu Pysia (jak królik) nie chce wyjść z gawry. Trochę robię co mogę czyli po tym jak z domu wyszła cola, to próbowałam ją wypędzić Fantą, próbowałam ją skusić szemraniem odkurzacza czyszczącego wszystkie dywany w domu, na zachętę zmieniliśmy jej imię, nawet przeszłam się dziś po schodach w dól i w górę oraz zmyłam przyklejoną do podłogi w kuchni skórkę ogórka, która nikomu poza mną nie przeszkadzała, a to wymagało kilku schyleń się. Dom jest z grubsza gotowy na dziewczynkę i na moją nieobecność. Z grubsza, bo wiadomo, że pod moją nieobecność się częściowo zawali, a na dziewczynkę jeszcze długo nie będzie gotowy. Nie mamy ani jednej różowej ściany. Tylko mój różowy kącik, ale on jest mój a nie dziewczynki. Ugotowałam wielki gar zupy z ośmiu warzyw, czyli wszystkich jakie były w lodówce. A naprawdę to z wielu warzyw, ale z ośmiu różnych. O jakiejś porze dnia sprzątnęłam też zabawki z podłogi, ale to akurat był wysiłek zbędny, gdyż gdybym nie sprzątnęła, to kolejne by nie spłynęły, a tak miały gdzie spłynąć. Dziewczynka o imieniu Pysia jak królik nie wychodzi uparcie, a przez to opóźnia się zakup fotela dla jej mamy. Mam cichą nadzieję, że z kartą dużej rodziny się wyrobimy do dnia, gdy Mąż będzie kupował bilet miesięczny, bo tu też różnica między takim nauczycielskim a takim wielko-ojcowskim wynosi 17 złotych, czyli małą wizytę w Maczku. Być może powód niewychodzenia Pysi jest prozaiczny- dziewczyna rozsmakowała się w sosie sojowym, którym zalewamy co wieczór nasze suszi. Ja się rozsmakowałam. A odkąd robimy swoje zamiast biedronkowego, to nie miewam rano bóli po głowy, dscn4953które po biedronkowym miałam. Wczoraj dodaliśmy żółty ser, bo Mąż, który się zna powiedział, że paluszek krabowy smakuje jak ser, a jeśli macie w swoich urządzeniach mobilnych internet, to możecie łatwo sprawdzić, że paluszek krabowy nie leżał koło kraba i lepiej go nie zjadać niż zjadać. Więc daliśmy ten ser i było nieźle. A dzisiaj Mąż zakupił mango, bo nie było awokado w lokalnym sklepie i cukinię, bo wyglądała jak ogórek. Cukinia może nie jest szałowa, a wręcz z pewnością szałowa nie jest, ale przypuszczam, że dzięki temu będzie idealna do suszi, bo w suszi o to chodzi, by masa zawinięta w ryż była możliwie neutralna i bez smaku, gdyż wtedy jest doskonałym tłem dla sosu sojowego.  Właściwie to nie wiem, po co dajemy rybę, bo najlepsze suszi to kulka ryżu posmarowana wasabi i zanurzona w sosie…  Właściwie nie wiem po co zawijamy, bo można by zrobić suszi-sałatkę w miskach i zalać sosem. Ale w sumie nie wiadomo czy będziemy dziś jedli, bo może jak dziś nie zjemy, to jutro dziewczynka wyjdzie i na sobotę wrócę z powrotem do domu, a do tego czasu mango lepiej dojrzeje. No i mamy dziś domowy hummus, na którym nasz wieloletni wysłużony blender zjadł swój silnik. Więc nie za gładki ten hummus, ale za to pyszny. A na poród mam szansę dostać nowy blender. Przy pierwszym dziecku dostałam złote kolczyki, a tym razem blender… To doskonale obrazuje moją ewolucję.

dscn4937Kilka godzin później: Zdecydowaliśmy zjeść suszi. I nabyliśmy blender. Blender taki tańszy, bez fikuśnych przystawek do puree, bo pewnego dnia nasza kuchnia wzbogaci się o pełnoprawny robot kuchenny, więc byłoby to dublowanie sprzętów, a poza tym od zamążpójścia robię puree zwykłą końcówką i daje radę więc dopłacanie 50% za końcówkę, bez której można dalej żyć wydaje się być niesłuszne. Lepiej sprawić sobie piżamkę. Albo dzieciom parę książek. Albo sobie parę książek! A w kwestii suszi, to tym samym zszedł nam ostatni woreczek ryżu, więc Pysia musi jutro wyjść, bo nie będzie już sojowej kolacji. Musi wyjść też dlatego, że mój mózg jest już prawie nieczynny, to znaczy wyłączają się stopniowo potrzeby intelektualne żebym nie rozpaczała, że nie mam kiedy ich realizować. No i chcę w sobotę wrócić do domu. O!

20161117_204131_001

Our last summer

dscn4328Moje wpisy zwykle powstają pod osłoną nocy i w ciszy, gdy wszyscy mali chłopcy w domu śpią, ale tym razem, ponieważ nie urodziłam, mogę pisać za dnia, gdyż zupełnie nic nie muszę a najmniejszy z chłopców został zaproszony do babci. Mogę sobie nawet puścić odpowiednią muzykę, a jest nią Abba! Dzień przed wyjazdem na sierpniowy epizod wakacji odbyliśmy rodzinny spacer po jarmarku, podczas którego mały Staszek dostał od jednej pani talerz z namalowanym statkiem tylko dlatego, że talerz spodobał się Staszkowi a Staszek spodobał się pani. Z kolei na stoisku ze starymi kasetami kupiliśmy sobie dwie kasety audio do kasetowego radia w naszym aucie. Jedną z tych kaset były Hity 2 Abby. Kaseta okazała się świetna, ale przekonaliśmy się o tym dopiero po powrocie, gdyż w trasie latem nie ma jak posłuchać muzyki, albowiem przy otwartych oknach jeden sprawny głośnik nie wystarcza. To dlatego kasetę odkryliśmy po powrocie. I szybko poczuliśmy niedosyt. Hitów 1 kupić się nie dało, ale złowiliśmy w internetach Hity 3 i one okazały się jeszcze lepsze. A lato minęło i czas było zamknąć okna, więc mogliśmy doceniać i doceniać. Na skutek tego ciągłego doceniania możemy razem z Abbą śpiewać, że wciąż wspominamy i przywołujemy nasze ostatnie lato.

dscn4419Po tym, jak pierwszego dnia w Kudowie nie udało nam się usatysfakcjonować Męża, powstały dwa albo trzy plany wycieczek. Obfite plany nie do zrealizowania, ale dzięki temu realizując połowę takiego grafiku już robiliśmy dużo. To jak z tą kozą, po pozbyciu się której nagle w domu jest pełno miejsca (albo z choinką…). 13 sierpnia pojechaliśmy do Kłodzka. Była sobota i trwało oblężenie tamtejszej twierdzy. Z tej okazji niektóre elementy zwiedzania miały być darmowe, a my lecimy na wszystko co darmowe. Niestety w parze z darmowym zwiedzaniem szły darmowe parkingi, co z kolei wygenerowało brak miejsc na tychże oraz ogólny tłum który do miasta się zwalił z tej okazji. Z okazji oblężenia oczywiście, nie na darmowe parkingi. Uznaliśmy, że miasto sobie obejrzymy kiedyś indziej, ale tak to jest, że jak się wjedzie do małego miasta, w którym jest pełno ludzi i wielkie korki, to trudno z niego wyjechać. Aż nasuwałoby się nieapetyczne skojarzenie z wdepnięciem w psią kupę i ciągnący się zapach, ale przyjmijmy, że to porównanie nie padło. Po prostu było ciężko wyjechać. Uparcie oszukiwaliśmy GPS, a on nas uparcie prowadził na główniejsze ulice i miał rację, bo te mniej główne były jednokierunkowe i prowadziły pętelkami z powrotem w korek. Straciliśmy mnóstwo czasu. I ciągle nic nie zobaczyliśmy. dscn4440Należy pochwalić Kłodzko za liczniki czasu pozostałego do zmiany świateł. Z takim rozwiązaniem spotkaliśmy się już w Zielonej Górze i uważam, że to fascynujące. Można się tak zagapić na sekundnik, że nie zauważy się zmiany świateł. Ale też wiadomo, czy warto wyciągać z torebki lakier do paznokci.

Następnym naszym przystankiem był pałac w Żelaźnie. Miłe zielone miejsce z placem zabaw i ogrodem, ale chcieli 12 złotych od osoby za zwiedzanie, nie przewidywali ulg i chcieli żeby na zwiedzanie czekać aż zbierze się grupa. Nie chcieliśmy czekać, zwłaszcza, że dla 75% z nas zwiedzanie wnętrza czyjegoś domu to nuda. Kolejnym zaliczonym pałacem był „zamek na skale” w Trzebieszowicach. Tutaj nie pamiętam, czy ze zwiedzania zrezygnowaliśmy sami pod wpływem niekorzystnej oferty finansowej, czy nikt nawet nam takiej możliwości nie zaproponował. Na pewno byliśmy nad rzeką, próbowaliśmy być w restauracji, ale ceny mieli absurdalne i później jeszcze młodsza latorośl się wkurzyła w parku. Jak na razie szału mało. To znaczy Mąż szał miał, bo zmacał sobie kamienne piersi. On w ogóle często maca kamienne posągi. Twierdzi, że przypominają mu żonę, cokolwiek ma na myśli. Chyba proporcje. Chociaż może akurat dzisiaj mam inny stosunek obwodu piersi do obwodu brzucha niż ta laska powyżej. Ale to przejściowe.

dscn4460Następnie pojechaliśmy do Lądka Zdroju, gdzie najpierw zaopatrzyliśmy się w przysmaki w miejscowym markecie, a później przemieściliśmy się na parking, skąd mieliśmy ruszyć pod górkę obejrzeć ruiny zamku Karpień. Kto ma ochotę, niech zobaczy w wikipedii , że to badziew i nie ma co, ale Mąż przeczytał na jakiejś stronie, że warto i że super. Poza tym mieliśmy iść tylko godzinę. A potem czekała na nas jeszcze Jaskinia Niedźwiedzia. Zaparkowaliśmy pod knajpą Sielanka, w której zamierzaliśmy po powrocie zjeść pierogi. I poszliśmy. Koleżanka, która chodzi po górach zawodowo, ofukała nas, że bez mapy idziemy, ale droga była dość prosta, a mieliśmy przecież GPS. Ale na drugim rozwidleniu mimo mapy zawieszonej na słupie, poszliśmy jakoś inaczej i zabłądziliśmy. GPS uparcie gadał, żebyśmy szli na południowy wschód, dscn4498ale kompasu nie mieliśmy i nie wiedzieliśmy, że idziemy w innym kierunku. Poza tym GPS w lesie nie za bardzo łapał. Szliśmy, było ładnie i Mąż był zadowolony, odpoczywaliśmy odpowiednio często, było nieźle. Wprawdzie widoków za bardzo nie uświadczyliśmy, bo to las, ale nazywał się Śnieżnickim Parkiem Krajobrazowym, więc nie ma co się czepiać. Wszak krajobraz nie musi być widokiem. Po dwóch pełnych godzinach przemieszczania się uznaliśmy, że nie wiemy gdzie jesteśmy i lepiej jednak zacząć wracać niż próbować dotrzeć do i tak przecież nieciekawych ruin. Godzinę później byliśmy już przy asfaltówce, ale absurdalnie daleko od samochodu i Sielanki (zrobiliśmy jakby kółko). Dotarcie do restauracji zajęło nam jeszcze godzinę i to już przy zapadającym zmroku. dscn4598Męża bolały ramiona od dźwigania młodszego z synów, ale nie mogliśmy odpoczywać, bo zmrok nas gonił. A w Sielance czekały nas dwie niespodzianki- miła i niemiła. Miłą był dansing w klimacie PRL, a niemiłą nieczynna już kuchnia. Co gorsza, w całym Lądku Zdroju nie znaleźliśmy przyzwoitego lokalu na obiadek. Żadnego domowego obiadku jak miasto duże! Nic to jednak bo w nieodległym Kłodzku czynna była ulubiona restauracja całej rodziny, czyli Maczek.

Następny dzień był niedzielą, więc rozpoczęliśmy go Mszą. Potem poszliśmy spacerem do Kaplicy Czaszek, którą Mąż pamiętał z dzieciństwa. Gdy wracaliśmy, Ursus znów się zbiesił. Chciał biegać po parku w innych niż my kierunkach, a może nawet wpadać do kanałów. I nie smakowała mu woda ze źródła. Nikomu poza Mężem nie smakowała. A i Mężowi tylko przez wspomnienie z dzieciństwa. A później uzupełniliśmy owoce, kabanoski, zrobiliśmy jakieś niby-zakupy z myślą o następnym dniu, w którym sklepy miały być zamknięte i pojechaliśmy do sąsiedniej miejscowości, żeby wyruszyć w góry. dscn4604Chcieliśmy wejść na Szczeliniec, jednak z braku oznaczeń wylądowaliśmy na parkingu przeznaczonym dla idących na Błędne Skały i z racji trudu w znalezieniu miejsca zostaliśmy na tym parkingu*.  Jakoś tak bardzo przypadkowo się dzień toczył, ale w tym dniu Mąż zaplanował tylko tyle, że ma być górsko. Droga była przyjemna, kiełbaski smaczne, same Błędne Skały też fajne tylko znów tuż po skończeniu zwiedzania labiryntów skalnych zawisło nad nami widmo zapadającego zmroku. W dół schodziliśmy godzinę dwanaście, a nagrodą za zejście po zmroku był pusty parking, z którego łatwo było przynajmniej wyjechać. A ponieważ Kudowa to jednak kurort, nie to co Lądek, to i obiad nam skapnął na poziomie. Zjedliśmy w Restauracji Czeskiej, gdzie dscn4704już dzień wcześniej śliniłam się na kaszotto z grzybami. Mąż zjadł placki a dzieci dostały zupy, bo dzieci najbardziej w zupach gustowały. I najlepiej na tym wyszły. Placki Męża były prawie na pewno z paczki (identyczne placki w górach jadł jeszcze wiele razy), kaszotto też było małe i zawierało 5 kawałków grzyba oraz znacznie więcej groszku zielonego, ale zupy były uczciwe. Mąż potem chciał jeszcze doprawić obiad jakimś kebabem, ale pani w kebabie powiedziała „zamknięte, nie widać?!”, a inne czynne po 22 lokale jakoś nie zachęcały. Biedny był Mąż tego dnia, taki niedokarmiony, a głód po plackach uzupełniał kefirem. Ale chociaż miał górski dzień.

dscn4723Następnego dnia mieliśmy przemieścić się na nowy nocleg, tym razie do apartamentu w Karkonoszach. A po drodze miała być duża wycieczka. Wyruszyliśmy po Mszy, a przed południem, czyli bardzo przyzwoicie. Może z dotychczasowych treści to nie wynikło, ale z rannym wyruszaniem mieliśmy nielichy problem.  Najpierw odwiedziliśmy uroczą ruchomą szopkę, którą można było obejrzeć za darmo, ale ponieważ nam się podobała, wrzuciliśmy do puszeczki trzy piątaki, czyli piętnastaka. Pałac w sąsiadującym z Kudową Jeleniowie zaliczył się automatycznie, bo był nieczynny. Następnie weszliśmy na bardzo stromą górę, by obejrzeć ruiny zamku Homole. Było to nasze drugie podejście do tych ruin. Tym razem udane. Kolejnym przystankiem było Bardo Śląskie, gdzie czekała na nas i ruchoma szopka i jakieś ruiny. Szopka wystraszyła małego Ursusa swoim podkładem muzycznym i demonicznymi lalkami uncanny**, a do ruin okazało się, że trzeba iść 20 minut pod górę. Odmówiłam. Nie chciałam. Zgodziłam się posiedzieć w samochodzie z Ursusem i kabanosami, a pozostali poszli i było im dobrze. dscn5456Nam też było dobrze. Ursus zasnął. Obiadu w Bardzie nie udało się zjeść, gdyż jedna miejscowa restauracja nie zachęcała wcale, a druga o miłym wnętrzu sprawiała wrażenie, że oferuje mrożonki z paczki. Nie udało się też kupić chleba na kolację. Ale nieopodal, w Kłodzku czekała na nas ulubiona restauracja o stałym standardzie. Posiłek zjedliśmy na trawie niczym śniadanie u Maneta. Ursus-frajer przespał obiadek. Z Kłodzka udaliśmy się do Zamku Kapitanowo w Ścinawce Średniej. Mieliśmy tam wrócić, ale czas naglił i najpierw musieliśmy udać się do Wambierzyc, które miały uznaną za najlepszą ruchomą szopkę w okolicy, lecz ostatni pokaz tejże organizowały o 17:45. Szopka była ładna, ale pozbawiona ciepła i klimatu, które były w tej pierwszej- w Kudowie. Tutaj szopek było dużo, ale grupa zwiedzających też była duża i patrzeć można było krótko. A chwilę po wyjściu z budynku szopki, kiedy szliśmy miejscową Kalwarią, Ursus nabił sobie dscn5617guza jak nos Pinokia z tą różnicą, że nabił go sobie na czole. Groziło, że zepsuje wszystkie następne zdjęcia z wakacji, na których się pojawi (że na zdjęciach się pojawi, na wakacjach przecież i tak już był), a pojawiał się na wielu zdjęciach, gdyż od swego starszego brata nauczył się stawać na kamieniu i czekać na fotkę wołając „jęcie”. Mąż jednak trzeźwo poprosił biesiadujących w ogródku państwa o coś zimnego i oni mieli takie wodne lody, co to nikt by ich nie jadł, ale do okładu były idealne. Przykładaliśmy długo a delikwent ryczał wniebogłos tuż pod płotem państwa dobrodziejów i chociaż na poniższej fotce jeszcze ma ten łeb trochę zniekształcony, to następnego dnia nie było śladu w fakturze czoła. Jak to zwykle bywa z planami, życie je zweryfikowało i z Kapitanowa zrezygnowaliśmy, ale za to chwilę później wyprowadziliśmy Lanosa poza granicę Polski i nie tylko przejechaliśmy nim przez Czechy, ale jeszcze się w tych Czechach dscn5582zatrzymaliśmy i korzystając z tego, że Czesi są średnio niezbyt wierzący***, weszliśmy do sklepu w mieście Broumov po zakupy za korony. Nigdy wcześniej nie robiliśmy zakupów za korony, więc nie wiedzieliśmy jak to się odbywa i na wszelki wypadek nie kupiliśmy za dużo, a że koron nie mieliśmy, to zapłaciliśmy kartą. Bank okazał się być bardzo łaskawy przy przeliczaniu walut i aż szkoda, ze nie zaszaleliśmy, ale kto mógł wiedzieć, że tak będzie. Co by wykazać się lokalnym patriotyzmem dodam jeszcze, że ci Czesi strasznie grubo ciosają chleb.

Tuż po 22 zajechaliśmy do Piechowic (byliśmy tam wcześniej, ale się cofnęliśmy by znaleźć jedyny w mieście bankomat) i gdy opuściliśmy auto, poczuliśmy, że tak naprawdę, po miesiącu górskich tułaczek, teraz dopiero dojechaliśmy w góry. Nigdzie wcześniej powietrze nie pachniało jak rano po wjeździe do Zakopanego, a tam tak. Ono było arktyczne w środku sierpnia!

* czyli zrobiliśmy coś w stylu „jechał Piotr do Rzymu, podróż była pilna. Dla lepszego rymu pojechał do Wilna…”

**informatycy i psychoanalitycy podobno wiedzą o co chodzi. Ja mam dwa w jednym i on mi wytłumaczył.

***był to 15 sierpnia i w Polsce mało sklepów było otwartymi, a w tych otwartych chleba to nie widzieli od dwóch dni

dscn5577

dscn4256

dscn4672

dscn4731

dscn5048

dscn5241

dscn5310

dscn5388

dscn5561

Kuwada

dscn4890Nie jestem przesądna. Symbolika liczb bawiła mnie w podstawówce, znaczki zodiaku chwilkę dłużej, a gdy dla zabawy podliczyłam cyfry w dacie urodzin mojej i mego ukochanego i okazało się, że nie dają w sumie 10, to nie zostało mi już nic (poza owym ukochanym). Nie wierzymy nawet, że po 7 tłustych małżeńskich latach miałyby nas czekać chude lub jeszcze tłustsze. Nie robiło mi też, kiedy najstarszy z synów urodził się dwunastego sierpnia, podczas gdy moje urodziny wypadają 12 września. Dzień jak co dzień. Raz zrobiło mi się przykro, gdy na kartce urodzinowej od rodziców dla mnie widniało „12 sierpnia 201X”*. Ale potem urodził się drugi syn i chociaż w zupełnie innym miesiącu, to także dwunastego. Nikt w rodzinie tej dwunastki nie cenił, nie podniecał się, że to jak liczba godzin, miesięcy czy Apostołów albo, co gorsza gwiazdek na fladze unii europejskiej. Ale było to wygodne do porównywania etapów rozwoju i rozmiarów buta u chłopaków. Kiedy więc zaszłam w trzecią ciążę i termin orientacyjny wyznaczono nam na walentynki, oczywistym stało się, że o ile się da, chcielibyśmy urodzić 12 lutego.

dscn4856Bardzo się oszczędzałam, żeby donosić. Brzuch mi twardniał, a ja drżałam. Ze dwie noce zostały nieprzespanymi z powodu strachu, że to już. Ważne było też ominięcie rocznicy ślubu co by urodziny córki nigdy nie musiały konkurować z rocznicową randką albo nawet wyjazdem. Mogliśmy urodzić przed czasem, ale 2 lutego doktor powiedział nam, że raczej do tego nie dojdzie, więc zacisnęłam uda, zrezygnowaliśmy ze wszystkiego, na rocznicę zamiast corocznego festiwalu pizzy mieliśmy festiwal filmów na dvd i czekaliśmy na dwunastego.

Byliśmy bardzo zarozumiali i pewni siebie, po ostatnim nagłym i trwającym zaledwie trzy godziny porodzie sądziliśmy, że raz-dwa wywołamy sobie poród i dziewczynka jak malowana pojawi się wczesnym popołudniem. Mąż w niektórych kręgach towarzyskich zasłynął z tego, że przewidział kiedy będę w ciąży (konkretnie to zapraszając gości na grilla wyznaczył taki termin, w którym mogłam jeszcze wypić piwo, gdyż w ciąży nie byłam). I w tych samych kręgach rzekł niedawno, że urodzimy dwunastego. Podobnie zapowiedział w pracy. No i rodzicom zapowiedział, gdy dzieci na całodzienną opiekę dziś posyłał. Uprzedzając napięcie, bo to jednak sucha relacja, a nie opowiadanie sensacyjne, zdradzę, że jest po 23, a poród się nawet nie zaczął.

dscn4850Wczoraj Mąż poszedł na Mszę wieczorem, bo nie wiedzieliśmy jak potoczy się sądny dzień. Zależało nam na przespanej nocy przed porodem, bo w szpitalach raczej słabo sypiam, a i Mężowi się należał wypoczynek, dlatego przed snem nie zrobiliśmy nic bardziej romantycznego niż zjedzenie sushi z wędzonego łososia. Było to nasze pierwsze sushi domowej roboty i bardzo jesteśmy zadowoleni, gdyż jest i lepsze i tańsze niż sushi z Biedronki, na którym kształciliśmy sobie gust.

Przebieg niedzieli był taki, że próbowaliśmy wszystkiego**, łącznie ze schodami (dwa razy), całkiem sporym spacerem, randką w lokalu, Mszą i mnóstwem aktywności jak wieszanie prania, sprzątanie zabawek dzieci z podłogi, puszczanie zmywarek i ich wypakowywanie oraz gorącą kąpielą. Przy okazji na jaw wyszło, że wanna długości 130 cm, która zmieściła się w naszej łazience, to jest o kant tyłka, bo żeby dzieciom było w niej dobrze i tak trzeba napuścić hektolitry wody, zaś dorosłemu w niej dobrze nie będzie i basta! Wanna długości 130 cm jest tak krótka, że nie da się w niej usiąść nawet gdy ma się tak krótkie nóżki jak moje. Na szczęscie od października mamy parawan (z matowego szkła!) i przynajmniej do pryszniców się nadaje, bo przedtem to i tego się nie dało.

dscn4866Na znak gotowości spakowałam nawet torbę do szpitala, po raz pierwszy w historii moich porodów przed czasem i nawet imię jakieś wybraliśmy dla dziewczynki zwanej Pysią. Szału może nie ma, bo chłopca to łatwiej i przewinąć i nazwać, ale jakieś imię mieć musi, a po zgłoszeniu anty-imion mało nam zostało. I nic! Wielkie nic! Boli mnie dół pleców (i o dół pleców chodzi, pupa mnie nie boli), ale skurczami to nie zalatuje. Dzieci wróciły i śpią w swoich łóżeczkach a na nas czekają dwie świeże rolki rosomaków***, tym razem z wędzonym pstrągiem.

Jakby tego wszystkiego było mało, to nawet nie kupiłam sobie fotela na pocieszenie. Gdy rodziły się poprzednie dzieci, mieszkaliśmy w domach, w których były fotele. Tym razem mieszkamy u siebie i od dwóch lat o fotelu tylko marzę. Najpierw był za drogi, a potem pokój, w którym fotel miałby stać, zarósł regałami pełnymi książek. Od listopada mamy miejsce na fotel i dodatkowo tytułem rocznicy zabezpieczono fundusz na ów fotel, ale nie miałam kiedy go wybrać, bo trwały przemeblowania i remonty i to ja byłam wykonawcą. Dwa tygodnie temu Mąż zabrał  mnie na randkę do galerii handlowej, w której mogłam pomacać tkaniny obiciowe i przymierzyć jakiego fotela nie chcę, krótko później schowałam wiertarkę do szafy i znalazł się czas na wybranie fotela. Nie czytałam książek lecz myślałam o fotelu, na którym tyle ich jeszcze przeczytam. Dzisiaj włożyłam fotel do koszyka i już się witałam z gąską, gdy zapytali mnie, czy posiadam kartę dużej rodziny. Chciałam zaznaczyć, że nie, bo przecież jeszcze nie posiadam, ale poszukałam, jakiż to rabat oferują dużym rodzinom i okazało się, że stówkę oferują. A że staram się przynajmniej we własnych oczach uchodzić za rozsądną, to pomachałam fotelowi z takim trudem wybranemu. Wrócę po niego z kartą dużej rodziny. Oby za miesiąc. I oby mi się gust wykształcony na sushi z Biedronki nie zmienił w tym czasie.

*ten X to dlatego, że nie pamiętam, w którym roku taka gafa się trafiła.

**Nie o wszystkim wypada pisać wprost, ale każdy wie, jak się poród wywołuje.

***Tak je autorsko nazwaliśmy, nasze prawo.

dscn4842

dscn4874